Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.Sattwostop #3
Etiuda na Cztery Samochody
Zanim jeszcze zdążyłam otworzyć oczy, mój nos wyczuł zapach dymu papierosowego, a do uszu dobiegały nieznane mi męskie głosy. Pierwszą myślą było „Chwila, chwila, przecież ja już nie palę”. W jednym momencie rozbudziłam się w pełni, zupełnie jak za sprawą instynktu, który wyczuł zagrożenie. Ale mój strach okazał się zbędny – to byli goście hostelu, rozpoczynali dzień od kubka kawy i paczki papierosów w przewiewnej wiacie, która stała się na tę jedną noc naszą sypialnią. Panowie siedzący przy sąsiednim stole nie zwracali na nas zbytniej uwagi, kiedy zaczęliśmy zwijać nasze drobne obozowisko i szykować śniadanie. W trakcie omawialiśmy nasze dalsze kroki. Żeby dostać się do Mołdawii, musieliśmy dojechać do Lwowa, od którego dzieliło nas około 80 km – po swoich doświadczeniach wiedzieliśmy, że taka odległość nie powinna stanowić problemu, szczególnie jeśli trafiłby się nam bezpośredni transport. Tylko co dalej? Chcieliśmy wjechać do Mołdawii od strony miejscowości Lipcany, a co za tym idzie musieliśmy kierować się na Czerniowce (oddalone od nas o 330 km), skąd prowadziła najkrótsza i najprostsza droga w kierunku naszego celu. Zastanawialiśmy się czy od razu wpisywać na kartonie Czerniowce, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie wpisywać miasta, które są po drodze. Mieliśmy większą szansę na przebycie tej trasy mniejszymi odcinkami, niżeli na znalezienie kogoś jadącego prosto w kierunku kolejnej granicy. Zawęziliśmy wybór do dwóch miejscowości: Tarnopol i Kamieniec Podolski. Żeby dostać się do którejkolwiek z nich musieliśmy dotrzeć do Lwowa, co stało się naszym krótkoterminowym celem. Gdy prowadziliśmy rozmowę ukradkiem zerkałam za okno, obserwując samochody oraz babuszki na rowerach kierujące się w stronę cerkwi. Te kobiety, ubrane w sukienki we wzory, z głowami okrytymi chustami, zawsze w jakiś sposób mnie intrygowały. Widząc je, czułam swoistą mieszankę szacunku, fascynacji i lekkiej trwogi. Babuszki zawsze kojarzyły mi się z szeptuchami, co było głównym źródłem tych odczuć.
Szeptucha to tradycyjna uzdrowicielka, praktykująca głównie na wschodnich obszarach Polski, szczególnie na Podlasiu, oraz w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy. Nazwa pochodzi od słowa „szeptać” i odnosi się do praktyk, które często polegają na wypowiadaniu szeptanych modlitw, zaklęć i zaklinań w celu leczenia chorób lub ochrony przed złem. Są integralną częścią lokalnej kultury i tradycji ludowej. Ich działalność łączy elementy medycyny ludowej, magii i religii. Są one postrzegane jako pośredniczki między światem ludzi, a siłami nadprzyrodzonymi. W dzisiejszych czasach, mimo rozwoju nowoczesnej medycyny, wiele osób wciąż korzysta z usług szeptuch. Dla niektórych ludzi są one źródłem nadziei i wsparcia duchowego, szczególnie w przypadkach, gdy zawodzi tradycyjna medycyna. Gdy ruch na drodze zmalał, po napełnieniu brzuchów i posprzątaniu, spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z panią z hostelowej obsługi i ruszyliśmy w kierunku kantoru, który znajdował się obok stacji benzynowej. Poprzedniego dnia, gdy byliśmy przy przejściu granicznym, wszystkie kantory były już zamknięte, dlatego nie zaopatrzyliśmy się w hrywny. Budżetowa podróż, budżetową podróżą, ale coś jeść trzeba, a w trakcie wypraw wolimy posługiwać się gotówką – nie wszędzie jeszcze da się płacić kartą, a łatwej wtedy również kontrolować wydatki. Po krótkiej wymianie uprzejmości i pieniędzy, ustawiliśmy się obok parkingu przed niedużym sklepem spożywczym, który znajdował się obok. Usłyszeliśmy dzwony dobiegające z cerkwi i wiedzieliśmy, że jesteśmy na wygranej pozycji – koniec posługi zwiastował pojawienie się większej ilości aut na drodze, zwiększając nasze szanse na złapanie transportu. Nie przeliczyliśmy się, bo chwilę później obok nas zatrzymał się samochód, jeden z tych, które mają napęd 4×4. Starszy pan, który siedział za kierownicą mówił jedynie po ukraińsku, ale udało nam się porozumieć na tyle, żeby dowiedzieć się gdzie zmierzał – były to Mościska, o których poprzedniego wieczoru wspominała dziewczyna z przejścia granicznego. Bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do samochodu, zachęceni przez mężczyznę o łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów. Przez większość czasu milczeliśmy, słuchając radia i podziwiając świat przemykający za oknami. Po drodze minęliśmy blokadę, na której stali żołnierze – nie przejmowali się oni zbytnio kontrolami w kierunku Lwowa, więc nawet nas nie zatrzymali. Jak sytuacja wyglądała dla tych, którzy chcieli się przedostać w stronę granicy? Szczegółowa kontrola pojazdu, długie godziny oczekiwania w kolejce, która ciągnęła się przez dobry kilometr, jeśli nie dalej. W większości stały tam ciężarówki i dostawczaki, jednak dało się zobaczyć pojedyncze osobówki, których zniecierpliwieni kierowcy wychodzili na papierosa obok swoich pojazdów. Punkt kontroli szybko zniknął nam z oczu, ze względu na niespotykaną wśród grupy wiekowej naszego kierowcy prędkość z jaką prowadził. Zza zakrętów dziurawej jak ser drogi i szpalerów drzew czasami wyłaniały się małe wioski, nie różniące się zbytnio wyglądem od polskich wsi. Główną różnicą były cerkwie w zamian za kościoły, z wyraźnie odznaczającymi się wieżyczkami lub kopułami. Po paru minutach znaleźliśmy się w Mościskach. Starszy Pan wysadził nas na dworcu autobusowym i odjechał w swoją stronę. Chociaż prawie każdy ze stojących tam autobusów (wyglądających zupełnie jak PKSy) kierował się na Lwów, nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z żadnego. Woleliśmy znaleźć kolejny punkt do autostopowania, czym z lekka strzeliliśmy sobie w stopy. Chociaż ustawiliśmy się przy głównej drodze wylotowej, nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie podjęliśmy się zmiany miejsca, gdyż wjazd na drogę polną, przy którym się usytuowaliśmy, nie zachęcał kierowców do postoju. Wiele osób zjeżdżało na tę drogę, dojeżdżając do swoich domostw, dając nam złudne nadzieje na transport. Zdecydowaliśmy się na przejście górki, przez którą prowadził tranzyt na Lwów, i ku naszej radości, zobaczyliśmy stację benzynową, przed którą przygotowano szeroki pas pobocza, umożliwiający postój samochodom o większych gabarytach. Takie miejsca są idealne przy podróży autostopem, ponieważ nie ograniczają żadnego kierowcy, który chciałby się zatrzymać. Jednak ta chęć u niedzielnych kierowców, to rzadkość, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Podczas 2-godzinnego postoju zatrzymał się przy nas jedynie taksówkarz, który (nie ma się co dziwić) oczekiwał zapłaty za przejazd i to sowitej. Kiedy z przepraszającym spojrzeniem podziękowaliśmy, mówiąc, że nie mamy jak mu zapłacić, zaczął rzucać w naszą stronę obelgami. Zmartwienie zaczynało mnie ogarniać. Liczyliśmy, że w 2 dni uda nam się dotrzeć do Mołdawii, a każda kolejna godzina spędzona na postoju nas od tego oddalała. Gdy już zmęczeni oczekiwaniem zaczęliśmy przeklinać mijające nas samochody, na poboczu zatrzymał się tir. Ależ się wtedy ucieszyłam! Chociaż kiedyś miałam okazję zwiedzić szoferkę, to nigdy wcześniej nie jechałam tirem i wizja takiej przejażdżki bardzo mnie ekscytowała. Z mocniej bijącym sercem podbiegłam do okna, żeby się przekonać, że za kierownicą siedzi nasz rodak! Piotr jeździł jako kierowca ciężarówki od wielu lat, głównie poruszając się po wschodzie Europy. Był zszokowany naszym widokiem, podobnie jak my jego, co spotęgowało w nim chęć podrzucenia nas w okolice Lwowa. Przegadaliśmy całą drogę. Zaczęliśmy od wymienienia uprzejmości, opowiedzenia po krótce o sobie, swoich historiach i celach. Kiedy opowiadaliśmy mu o odbytych przez nas wyprawach, zatrzymał nas przy temacie Gruzji, którą odwiedziliśmy w tym samym roku. Tak znaleźliśmy wspólny temat do dłuższej dyskusji, wymieniając się spostrzeżeniami na temat naszych kaukaskich braci i ich kraju. Zgodnie stwierdziliśmy, że to jedno z miejsc, które zdecydowanie warto odwiedzić. Nie dość, że Gruzja jest piękna pod względem krajobrazu, to ludzie są tam niezwykle ciepli i gościnni. Piotra absolutnie urzekł Kaukaz, górskie pejzaże odcisnęły się wyraźnie w jego pamięci i sercu. Po wspomnieniach wschodniego kraju serów i wina skupiliśmy się na widokach, które przemykały nam za oknami. Szoferka tira była idealnym miejscem do podziwiania, ze względu na wyższe usytuowanie, niżeli miejsce pasażera w zwykłym samochodzie. Maciek bardzo adekwatnie stwierdził, że Ukraina przypomina mu kotlinę kłodzką, tylko w wersji „na sterydach”. Wijące się wśród wzniesień usianych polami drogi tworzyły iście sielankowy obraz, kompletnie niepasujący do sytuacji, która trwa na Ukrainie do tej pory. Podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami z Piotrem, który miał podobne odczucia. Poruszyliśmy z nim także kwestię wyboru trasy, opierając się na jego doświadczeniu, i zasugerował nam zmianę: zamiast na Tarnopol, zaproponował nam udanie się do Iwano-Frankiwska, skąd mogliśmy od razu zmierzać w kierunku Czerniowców. Chwilę po zakończeniu rozmowy w tej materii, nasza podróż dobiegła końca, jednak Piotr nie mógł wysadzić nas w samym Lwowie. Właśnie zjeżdżał do bazy, która znajdowała się w Zimnej Wodzie 12 km wcześniej. Wysadził nas na długim pasie parkingowym, który umiejscowiony był przy głównej drodze dojazdowej do miasta. Gdy wysiedliśmy, zastało nas popołudnie, a wraz z nim przyszedł obiadowy głód, który zaspokoiliśmy w pobliskim sadzie. Nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw natury (chodzenie na dziorgę i narażanie się na nieprzyjemności woleliśmy sobie odpuścić), na rzecz przygotowanej wcześniej fasoli w puszce, którą podgrzaliśmy na kuchence polowej. Niezależność, którą daje noszenie całego dobytku i zapasów na plecach, była nieodłącznym elementem tego wyjazdu, co dawało mi swoiste uczucie satysfakcji. Nie ważne gdzie wylądowaliśmy ani o jakiej porze, zawsze mogliśmy zrobić przystanek, żeby zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Obiad z widokiem na kwitnący sad był drobną przyjemnością, która wydawała się wtedy spełnieniem marzeń. Po chwili oddechu nakreśliliśmy nowy kartonowy znak – zgodnie z radami Piotra – i ustawiliśmy się na okrytym cieniem drzew parkingu. Nie zagrzaliśmy tam miejsca, bo po paru minutach obok nas zatrzymał się młody chłopak kierujący autem typu combi. Niestety, nie jechał on bezpośrednio do Iwano-Frankiwska, ale zaproponował nam podwózkę na drogę wylotową z Lwowa, z której mieliśmy dużo większe szanse na złapanie kogoś jadącego w interesującą nas stronę. Z radością przyjęliśmy pomoc. Chłopak był małomówny, podgłośnił radio od razu po ruszeniu z miejsca, co odebraliśmy jako jasny sygnał do zachowania milczenia. Cieszyliśmy się więc chwilą spokoju, okraszoną dźwiękami ukraińskiego rocka wydobywającą się z głośników. Ku mojemu zaskoczeniu, muzyka była przyjemna, nienachalna, ale wyrażająca wiele emocji przez kombinację wokalu oraz poszczególnych instrumentów. Zauważyłam, że nasz kierowca kiwał głową, a jego szczęka poruszała się przy każdej piosence. Miałam wrażenie, że to był jego sposób na podzielenie się z nami częścią siebie – jakby nie potrafił ubrać tego w znane mu słowa, więc zastosował inny sposób komunikacji. Odezwał się dopiero zjeżdżając z obwodnicy, żeby wskazać nam dokładne miejsce, w którym powinniśmy stanąć. Zawrócił w kierunku miasta i zatrzymał się obok ciężarówki, z której starsza pani sprzedawała arbuzy. Pokazał nam dokładnie jak dojść do wskazanego wcześniej miejsca, życzył udanej podróży i udał się w kierunku sprzedawczyni. Zanim zdążyliśmy odejść, zauważyliśmy jak wraca w kierunku samochodu z dwoma ogromnymi owocami w rękach – zastanawiałam się, czy skorzystał z okazji na zakup przy podwożeniu nas, czy raczej to my skorzystaliśmy na tym, że chciał się zaopatrzyć. Jednak na to pytanie już nigdy nie poznam odpowiedzi. Pomaszerowaliśmy chętnie w stronę miejsca, które pokazał nam chłopak. To było przejście dla pieszych, ostatnie światła, na których zatrzymywały się osoby wyjeżdżające z miasta, obok stacji benzynowej. Jedynym mankamentem tego miejsca był absolutny brak cienia. W owym czasie temperatury sięgały powyżej 35 stopni, a bliskość nagrzanego asfaltu pogłębiała wrażenie upału. Słońce grzało niemiłosiernie, ale na szczęście mieliśmy ze sobą zapas wody i krem z filtrem, co dawało nam chociaż namiastkę komfortu. Stanęliśmy trzymając karton wysoko w górze, korzystając z każdej okazji, gdy ktoś przekraczał 3-pasmową drogę, żeby przechadzać się wzdłuż stojących samochodów. Liczyliśmy na to, że nawet jeśli ktoś nie będzie miał w planie się zatrzymać, to widząc nas w skwarze z zaangażowaniem wymalowanym na twarzach, zwyczajnie zlituje się nad nami. Ponownie, nasze wewnętrznie składane prośby zostały wysłuchane, bo po niespełna 30 minutach na wjeździe na stację benzynową stanęło auto. To był niewielki kabriolet z jedną parą drzwi, w którym siedziały matka z córką. Nastoletnia dziewczyna posługiwała się z nami łamaną angielszczyzną, będąc tłumaczem dla swojej mamy. Choć na kartonie mieliśmy naskrobany Iwano-Frankiwsk, panie zaproponowały nam podwózkę do… Tarnopola. Podróż po raz kolejny sama zweryfikowała nasze plany. Wybierając autostop liczyliśmy się z tym, że trzeba będzie się wykazać elastycznością. Mimo tego, że chcieliśmy posłuchać rady, którą otrzymaliśmy od Piotra, w tym samym czasie nie chcieliśmy przepuścić nadarzającej się okazji, szczególnie, że pokonaliśmy tego dnia zaledwie 80 km. Wróciliśmy do pierwotnego planu i z ulgą wrzuciliśmy nasze plecaki do bagażnika. Nadeszła pora na tradycyjną wymianę informacji, dzięki której dowiedzieliśmy się, że dziewczyny jadą do Tarnopola, aby odebrać starszą córkę z dworca kolejowego. Opowiedzieliśmy trochę o sobie i podzieliliśmy się swoimi pozytywnymi doświadczeniami, które póki co mieliśmy z aktualnej podróży, a także zachwalaliśmy naturalną urodę Ukrainy. Szczera radość wypisywała się na ich twarzach, kiedy o tym mówiliśmy. Przez krótki moment, w którym żadne z nas się nie odzywało, z głośników zaczęły dochodzić znajome mi głosy i nuty. Byłam przekonana, że słyszę K-POPowy zespół Blackpink. Gdy byłam w liceum to miałam „fazę” na koreańskie zespoły: ich muzykę, członków i oczywiście układy taneczne. Jednak z wiekiem fascynacja minęła na rzecz nowych odkryć. Mimo wielu lat przerwy nie pomyliłam się, nastolatka siedząca na siedzeniu pasażera była fanką zespołu i odpowiadała za puszczanie muzyki. Gdy zauważyła moje lekkie podrygi zagaiła rozmowę, ewidentnie podekscytowana faktem, że ktoś zna tak lubiany przez nią zespół. Puściła parę piosenek, które pamiętałam, wspólnie z uśmiechem próbowałyśmy śpiewać, mimo widocznej nieudolności. Przez chwilę poczułam jak wraca zdeterminowana nastolatka, która za wszelką cenę próbowała nauczyć się kroków i słów do BOOMBAYAH. Po paru minutach śpiewów, dziewczyny zaczęły rozmawiać między sobą, a my skupiliśmy się na obserwowaniu świata przez szybę. Nie potrwało to jednak zbyt długo. Czasochłonne oczekiwanie na stopa w Mościskach, a późniejsze grzanie w słońcu nas wycieńczyło i zmógł nas sen. Obudziliśmy się przy punkcie kontrolnym przed wjazdem do obwodu Tarnopola. Było mi wstyd, przeprosiłam za nasze drobne faux-pas, na co kobieta prowadząca samochód z uśmiechem odparła, że nic się nie stało. Nasze organizmy ewidentnie potrzebowały odpoczynku, a ona cieszyła się, że poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, żeby móc sobie na to pozwolić. Poczułam ogromną wdzięczność za ich życzliwość i zrozumienie. Chwilę później byliśmy już w centrum miasta, wysiadając pod dworcem kolejowym. Dziewczyny pożegnały nas serdecznymi i mocnymi uściskami, przepełnionymi życzeniami owocnej wyprawy. Dzięki nim nasz licznik dobił prawie 210 km tego dnia. Znaleźliśmy się jednak w sytuacji, której woleliśmy uniknąć – czyli byliśmy w centrum miasta, z którego za wszelką cenę chcieliśmy się wydostać. Wyszło nam to na lepsze, bo dało okazję do uzupełnienia zapasów śniadaniowych, jednak nie ułatwiało dostania się do celu, którym były Czerniowce, a od których dzieliło nas około 170 km. Nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam dotrzeć tego samego dnia, ale musieliśmy wydostać się z molochu. To był jeden z minusów wybranej przez nas formy podróży. Na koniec dnia musieliśmy zawsze znaleźć się poza miastem, żeby mieć gdzie rozbić namiot. Czy nam się udało? O tym przekonacie się w kolejnej części.