Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

Sattwostop #4
Traktorem to Tak

Wychodząc z terenu dworca kolejowego w Tarnopolu zaczęliśmy omawiać nasze kolejne kroki. Przystanęliśmy na uboczu chodnika, żeby sprawdzić, która droga wyjazdowa prowadzi na Kamieniec Podolski, dzięki czemu obraliśmy kurs po drodze uzupełniając zapasy w pobliskim markecie. Podziwialiśmy zdobione budynki przeplatające się z licznymi blokowiskami. W oczy rzucił nam się pomnik Matki Boskiej, która zdawała się sprawować pieczę nad okalającym ją pasem zieleni i pobliskimi budynkami. W mijanej przez nas cerkwi trwała msza, a głośniki rozprzestrzeniały głos kapłana po całej ulicy. Przechodząc przez centrum miasta czułam się nieswojo, czytając i słuchając o sytuacji na Ukrainie spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Ale nie było tam ani śladu paniki, dymiących zgliszczy czy wynędzniałych ludzi, snujących się jak duchy. Miasto tętniło życiem, przyziemnymi sprawami mieszkańców, trolejbusy i autobusy były wypełnione pasażerami, punkty usługowe prosperowały w najlepsze, nastolatki cieszyły się chłodnymi napojami w cieniu drzew. Wszystko otulone było ciasno codzienną normalnością, odbiegającą od wizji, która jest nam wpajana. Jedynym elementem, który wskazywał na rzeczywisty wpływ sytuacji na wschodzie na życie ludzi, były flagi, powiewające na wietrze, znaczące groby na terenie cmentarza. Serce mi się krajało, kiedy zaczynałam je liczyć. Tak wiele dusz, które odeszły z tego świata w wyniku wojny. Odepchnęłam od siebie żal, wiedząc, że w niczym nie pomoże i wróciłam do chwili obecnej. Słońce nieubłaganie odmierzało czas i zaczęło opadać w kierunku zachodu, a my nadal znajdowaliśmy się w mieście.

Po godzinnym spacerze dotarliśmy do celu. Obok drogi wylotowej znajdowała się stacja benzynowa, ustawiliśmy się przy długim wjeździe, który do niej prowadził. Z nieskrywaną nadzieją patrzyliśmy na dwupasmową drogę, po której co chwila przejeżdżał sznur samochodów. Jednak nie każda obficie uczęszczana trasa oznacza łatwość przy łapaniu stopa, o czym mogliśmy się wtedy przekonać. Chociaż mijało nas wielu, nie zatrzymał się nikt. Po godzinie, poziom naszych irytacji, zmartwień i wątpliwości sięgnął zenitu. Zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg w pobliżu, kiedy obok nas zatrzymał się Bolt z pasażerką w letnim kapeluszu z marszczonym rondem. Widziałam go już, mijał nas parę minut wcześniej. Okazało się, że to nie kierowca z klientką, tylko para znajomych, Siergiej i Roksolana. Mieli tego dnia zobaczyć rodzinną wioskę dziewczyny, która stwierdziła, że chętnie zabierze dodatkowych pasażerów, którym może pokazać miejsce, w którym się wychowała. W taki sposób znaleźliśmy się w drodze do Trembowli oddalonej od Tarnopola o 35 km.

Siergiej nie posługiwał się angielskim tak biegle jak jego towarzyszka, więc to na nią spadła rola przewodnika, co ewidentnie ją cieszyło. Z zaangażowaniem pokazywała nam ciekawe miejsca po drodze – takie jak jeden z najstarszych (nadal czynnych) wiaduktów kolejowych, znajdujący się w pobliżu miejscowości Krowinka, wybudowany w 1896 roku lub chatkę miejscowego rzeźbiarza, który czarował w drewnie. Sam dom przypominał bajkową chatkę, a obejście było otoczone figurami przybierającymi postacie raz mniej, a raz bardziej realne, ale zawsze zjawiskowe. Po drodze Roksolana wpadła na pomysł, żeby wprowadzić nas do ruin zamku w Trembowli, które jako nastolatka uwielbiała odwiedzać. Zjechaliśmy z głównej drogi, ledwo przejeżdżając przez osadzone na wzniesieniu tory kolejowe, i szutrową drogą leśną zmierzaliśmy w stronę zamku na wzgórzu. To było jak największy koszmar dla Siergieja, którego liczne wyboje, koleiny i drzewa w skraju, doprowadzały do białej gorączki i wyrzucania z siebie listy znanych mu przekleństw. Jako mieszkanka, dziewczyna rzadko kiedy korzystała z tej strony wjazdu, zazwyczaj używając schodów, które prowadzą prosto na szczyt. Z przepraszającą miną powiedziała, że zazwyczaj wjeżdżali tam traktorem i nie zapamiętała tej drogi jako aż takiej wyboistej. Siergiej z przekąsem i grymasem rozbawienia na twarzy odparł „Traktorem to tak, a nie każesz mi się tu pchać osobówką”. Całe wnętrze samochodu utonęło w wybuchu czterech gromkich śmiechów.

Z nieskrywaną ulgą i radością chłopak zaparkował auto pod samym wejściem na teren ruin, obok pomnika Zofii Chrzanowskiej, znanej jako najbardziej zagorzałej obrończyni twierdzy w czasie wojny polsko-tureckiej (1672–1676). Bo widzicie Trembowla do 1939 roku znajdowała się na terenach polskich, była częścią województwa tarnopolskiego. Twierdza została wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego w drugiej połowie XIV wieku, w miejscu drewnianego gródka, który znajdował się tam od XI wieku. W zamku Polacy niejednokrotnie skutecznie stawiali opór Kozakom, Turkom i Tatarom, jednak od XVIII wieku zamek popadał w ruinę ze względu na zwyczajne zaniedbanie. Roksolana podzieliła się z nami informacją, że właścicielem zamku jeszcze do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku był Polak, dopiero niedawno obwód tarnopolski odkupił budowlę, z zamiarem jej renowacji, jednak tylko na tym się skończyło. Pozostały z niej jedynie mury, pokryte zielenią. Podeszliśmy do twierdzy od boku, przy ścianie znajdowały się strome, kamienne schody, prowadzące do wejścia zabezpieczonego furtką z metalowych krat. Najpierw pomyślałam, że dziewczyna ma klucz, potem, że użyje wsuwki do otwarcia przejścia, ale nic z tych rzeczy. Zamiast tego ściągnęła kapelusz, zbędną wiszącą biżuterię i razem z telefonem oddała mnie, po czym zaczęła wspinać się po metalowych kratach. Ze względu na swoją drobną posturę wyglądała jak dziecko, korzystające z drabinek na placu zabaw. Z łatwością przecisnęła się między zakończeniami krat, a sklepieniem i wylądowała miękko po drugiej stronie. Oddałam jej dobytek i sama przekazałam wszystko co może mi przeszkadzać Maćkowi. Jako że moja rodzina ma coś wspólnego z hobbitami, mnie także przejście poszło gładko. Ale przyszła kolej na panów i bałam się czy Maćkowi uda się przecisnąć, bo już widziałam, że Siergiej nie ma na to szans. Na szczęście, po kilku skutecznych manewrach, udało się, w trójkę staliśmy wewnętrz opuszczonej twierdzy. Muszę pochwalić Siergieja za upór z jakim starał się pokonać metalowe kraty, ale nie dał rady i stwierdził, że poczeka na nas w samochodzie.

Ukazała się nam połać zieleni, wysokich traw i chwastów, z których wystawały pojedyncze kamienne bloki i wiekowa kamienna studnia. Na murach została wbita flaga Ukrainy, dumnie powiewająca na wietrze. Roksolana zaczęła opowiadać nam historie z czasów bycia podlotkiem, kiedy przekradała się w to miejsce samotnie, żeby zagłębić się w lekturze, albo w towarzystwie swoich przyjaciół, żeby dać upust młodzieńczej energii i łapać słońce. Gdy weszliśmy na fortyfikacje dawnej bastei naszym oczom ukazał się widok na całą Trembowlę. Niewielka miejscowość przypominała mi rodzinny Olsztyn, chociaż jego liczba mieszkańców jest dwukrotnie niższa. W oczy rzuciła mi się również druga różnica. Zamiast jednego kościoła, widzieliśmy trzy różne świątynie. W Polskich miastach ciężko znaleźć synagogę czy cerkiew, nie mówiąc już o meczecie, ale w tym miasteczku każdy mógł oddawać się modłom do swojego Boga w przeznaczonym do tego miejscu. Z ciekawością zapytałam Roksolanę, czy w każdej wiosce tak jest. Popatrzyła na mnie jakbym zapytała ją o to czy woda jest mokra. Uświadomiła nas, że na Ukrainie ludzie mają wiele wyznań, liczby wyznawców są do siebie zbliżone w miejscowościach tego rozmiaru, a każdy powinien móc się pomodlić jeśli tego potrzebuje. „U was ludzie się nie modlą?” zapytała zdziwiona. W sumie to coraz mniej, chciałam powiedzieć, ale zamiast tego powiedzieliśmy o przewadze wiary katolickiej w Polsce. Dziewczyna lekko pokiwała głową i rozmawialiśmy dalej. Wskazała nam masywny budynek, na którego dachu zakwitły drzewa. Nigdy nie ukończone centrum kultury, które miało obejmować kino, teatr i wiele innych, położone było nad rzeką i zamieniło się w miejsce spotkań młodzieży. Dzieciaki zawsze ciągnie do urbexowych lokalizacji, więc nie dziwiłam się temu wyborowi. Roksolana z radochą pokazywała nam kolejne miejsca i opowiadała ich historie. W każdym z jej słów emanowała duma z miejsca pochodzenia i radość, że może się tym podzielić. Mam wrażenie, że z wiekiem nabywa się szacunku i pewnego rodzaju miłości w stosunku do miejsca, w którym dorastaliśmy. Sentyment i nostalgia, które przywołują wspomnienia lat dzieciństwa jedynie potęgują to uczucie. Pamiętam jak bardzo nie mogłam się doczekać, żeby uciec z Olsztyna i wyjechać. Teraz szukam wolnych chwil, żeby móc tam wracać. Miałam wrażenie, że nasza nowa towarzyszka odczuwa dokładnie to samo. W samych ruinach nie było zbyt wiele do oglądania, więc po drobnej sesji zdjęciowej i przejściu po starych murach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

Zeszliśmy do samochodu, w którym czekał Siergiej. Zabraliśmy nasze plecaki z planem rozstania z młodą parą, żeby nie zabierać im więcej wspólnego czasu. Chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg na własną rękę, ale zostaliśmy zatrzymani. Roksolana powiedziała, że zbliża się zmrok i nie ma sensu, żebyśmy błądzili bez celu, skoro ona zna idealne miejsce, w którym możemy rozbić namiot. Skubana, miała rację. Wspólnie zeszliśmy po schodach do miasta, skierowaliśmy się do centrum, żeby chwilę później odbić w stronę wzniesienia równoległego do wzgórza zamkowego. Trembowla nie rzucała na kolana, głównie były to blokowiska, parę domków jednorodzinnych i knajpek, wszystko utrzymane w sowieckim stylu. Weszliśmy prawie na szczyt wzniesienia, gdzie znajdowało się wejście do lasu, a zmierzch już zdążył rozświetlić uliczne latarnie. Myśleliśmy, że na tym nasza podróż się zakończy, ale Roksolana weszła w drobną uliczkę, prowadzącą do bloków i powiedziała, że pokaże nam najbliższy sklep, żebyśmy nie musieli schodzić do centrum. Nie był daleko, dosłownie 2 minuty spaceru od wejścia do lasu. Po dotarciu do celu przyszedł czas, żeby się pożegnać. Dziewczyna nie chciała nas zostawiać z pustymi rękoma i wyciągnęła ze swojej torby… bochen chleba. Nie powiem, że się tego spodziewałam, ale z chęcią przyjęłam podarek i podziękowałam. Mieliśmy ogromne szczęście, że trafiliśmy na tak miłą i uczynną dziewczynę. Zaopiekowała się nami i podzieliła nie tylko swoją historią, ale również twierdzy, która w jakiś sposób łączyła się z polską historią, co bardzo doceniłam. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, uściskami i rozeszliśmy w swoje strony.

Zmęczenie zaczynało nam ciążyć coraz bardziej, zgodnie stwierdziliśmy, że nocą nikt nie będzie chodził po lesie, więc znaleźliśmy cichy zakątek, który ukrywał nas przed spojrzeniami mieszkańców pobliskich domów i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Przepełnieni chęcią snu i sprowokowani panującą wokół nas gęstą ciemnością, zaczęliśmy dyskutować o tym, czy warto w ogóle zakładać tropik, skoro w ostatnim czasie było tylko słońce i upały. Poszliśmy na lekki kompromis, bo rozłożyliśmy tropik, ale nie wbijaliśmy śledzi. I całe szczęście za nasz pragmatyzm, bo chwilę po zamknięciu się w namiocie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza rozpętała się na dobre parę minut później, w dużym stopniu ochroniła nas przed nią gęstwina drzew, która stworzyła nad naszym namiotem dach z listowia i gałęzi. Słyszeliśmy pojedyncze krople uderzające w sklepienie nad naszymi głowami i huk błyskawic, a szum deszczu ukołysał nas do snu.

Obudziliśmy się wczesnym rankiem – bez zwłoki zabraliśmy się za przygotowanie śniadania i porannej kawusi. Kiedy jedliśmy, nagle usłyszeliśmy syrenę. Dźwięk był przeciągły i czułam jak mnie przeszywa, a serce wypełnia strach. „Nie, nie, tylko nie to” pomyślałam. Już zaczęłam się zastanawiać jak w trybie ekspresowym spakować namiot i gdzie znaleźć najlepsze schronienie, kiedy dźwięk ustał, by po chwili rozbrzmieć na nowo. To była syrena strażacka. Nic więcej się nie stało, syrena ustała, a nasze obozowisko zaczęli mijać poranni biegacze i rowerzyści. Było mi głupio, ale z drugiej strony nie dziwiłam się własnym odruchom i myślom. Ze spokojem skończyliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy pakowanie. W czasie zwijania namiotu minął nas staruszek, który zapytał skąd jesteśmy i co tu robimy. Wdaliśmy się w drobną pogawędkę łamanym polskim i ukraińskim, starszy gentleman był zdziwiony, że podjęliśmy się takiej podróży. Zadał nam pytanie, które wydało mi się kompletnie abstrakcyjne w tej sytuacji, ale jednocześnie bardzo adekwatne: „Czy nie boicie się deszczu?”. Mieszkaniec kraju, w którym panuje wojna uznał to za największe źródło strachu, które mogło nas spotkać. Deszcz w lesie. To jedno zdanie sprawiło, że zaczęłam kompletnie inaczej patrzeć na nasz pobyt na Ukrainie. Chociaż parę minut wcześniej ogarniała mnie panika po usłyszeniu syreny, wtedy wiedziałam, że już nie mam się czego obawiać. Na zachodzie jest spokojnie, o czym mieliśmy okazję się przekonać. A skoro sami mieszkańcy nie odbierają tego jako bezpośrednie zagrożenie, to dlaczego ja mam je tak traktować?

Z nową energią przyszykowaliśmy się do wymarszu. Ostatnie godziny były pełne doznań, rozmyślań, rozmów i przeżyć, które naładowały nas energią do dalszej podróży. Od Czerwiowców dzieliło nas 138 km, a od granicy z Mołdawią 212 km. Czy udało nam się w końcu dotrzeć do upragnionego celu? Dowiecie się niebawem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *