Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.Sattwostop #5
Po Kroku do Celu
Kiedy już otrząsnęliśmy się po sytuacji, która spotkała nas zaraz po przebudzeniu, było już grubo po godzinie dziewiątej. Szybko sprawdziliśmy, że dostanie się do punktu, który mógłby posłużyć nam do łapania autostopa, zajmie nam około 30 minut. Niestety w podróży często bywa tak, że jedno planujemy, a w rezultacie otrzymujemy zupełnie coś innego. Zwijanie obozowiska i poranna toaleta wymagały od nas co najmniej 1.5h, w wyniku czego wyruszyliśmy do wyznaczonego wcześniej miejsca o godzinie dziesiątej. Droga nie była nam obca, do miasta zeszliśmy tą samą trasą, którą kilka godzin wcześniej prowadzili nas Roksolana i Siergiej. Gdy maszerowaliśmy w dół zbocza, z całym dobytkiem na plecach, nieśmiało zaczęliśmy podejmować rozmowę na temat kolejnych etapów podróży. To był już trzeci z zaledwie dwunastu dni, które mieliśmy przeznaczone na wyprawę. Żeby mieć czas na powrót, jeszcze w tym samym dniu musieliśmy przekroczyć granicę Ukraińsko-Mołdawską, a od celu dzieliło nas wciąż około 200 km. Zaczęliśmy rozważać przejazd marszrutką przynajmniej do Czerniowców, skąd wiodła już prosta droga do upragnionej granicy. Jak wyniknęło z rozmów z dnia poprzedniego, jeżdżą one dokładnie tą trasą, przy której planowaliśmy się zatrzymać, żeby “złapać okazję”. Ponieważ zaczęło nas ogarniać zmęczenie i stres związany z długim pobytem na Ukrainie, brakiem kontaktu z bliskimi, a także galopującym czasem, poszliśmy na kompromis. Jeśli autobus pojawi się szybciej, niż ktokolwiek chętny podrzucić nas choćby kawałek, wybieramy komunikację publiczną.
Kiedy padło ostatnie słowo naszego porozumienia, zorientowaliśmy się, że stoimy już w centrum miasteczka. Wszędzie wokół było pełno ludzi, jedni spacerowali, jeszcze inni wracali z siatkami pełnymi sprawunków, następni odpoczywali na murkach i ławkach. Osobiście czułem się tym niezwykle skonfundowany, jeszcze dwa dni temu, miałem obawy czy w ogóle wybierać się na Wschód, a w tym momencie stałem w jednym z wielu podobnych miasteczek i czułem… sielskość. Jakby wszyscy zapomnieli o tym, co dzieje się w kraju. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z głębokiego zamyślenia, gdy uprzejmie zatrzymał nas starszy mężczyzna o aparycji ex koszykarza, który z radością nas powitał i zapytał co sprowadza nas w te rejony. Cała rozmowa była dość krótka, z gatunku tych przelotnych, jednak jedna rzecz zasiała w nas ziarenko rozmyślań. Mężczyzna był niezwykle optymistyczny, kiedy oznajmiliśmy mu czym się zajmujemy, mało tego, był zachwycony, że turyści wracają na Ukrainę. Widząc jego pogodę ducha, przejęliśmy nieco optymistycznej energii, by dalej, tanecznym wręcz krokiem, ruszyć w ostatnią prostą, prowadzącą do głównej drogi. Marszrutka czy autostop? To pytanie wciąż wybrzmiewało w mojej głowie. Po krótkiej chwili staliśmy już na drodze wylotowej z Trembowli. Upał zaczynał nam powoli doskwierać, zapasy wody uzupełnione rano, kurczyły się w zawrotnym tempie. Mimo to, dzielnie staliśmy z kciukami uniesionymi w górę. Czas upływał, a w nas wzbierała kolejna fala irytacji. Reakcje ludzi mijających nas swoimi pojazdami były jednak zdecydowanie uprzejmiejsze, niż te, które pamiętaliśmy z dużych ośrodków miejskich. Pomimo tego, żadne auto nie jechało do wyznaczonego przez nas na wysłużonym kartonie celu. Stojąc tak i wachlując się na zmianę, kompletnie straciliśmy rachubę czasu, gdy wnet zza rogu wychylił się autobus z tabliczką CZERNIOWCE – to była nasza marszrutka. Bez chwili zawahania wtoczyliśmy się ze swoim dobytkiem do pojazdu, a kierowca schował nasze plecaki do bagażnika. Cena za przejazd jaką uzgodniliśmy mieściła się w granicach “błędu”, na który byliśmy gotowi. Kierowca doliczył sobie nieznaczną nadwyżkę, na co rzecz jasna żaden z pasażerów nie zareagował. Zadowoleni usiedliśmy na wolnych miejscach, przyglądając się naszym współpasażerom. Ruszyliśmy z impetem, by po kilku minutach z pełną mocą przecinać ukraińskie drogi – a uwierzcie, tutaj kierowcy nie szczędzą swoich samochodów, a ich styl jazdy można nazwać… odważnym. Nasz wzrok w szczególności przykuł młody żołnierz. Mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, z sylwetką boksera siedział ze mną ramię w ramię, ale nie odezwał się przez całą podróż ani słowem. Spoglądałem na niego co jakiś czas, było czuć aurę szacunku i powagi, jaką wokół siebie roztaczał. Za oknami widzieliśmy kwitnące pola, bawiące się dzieci, uśmiechniętych ludzi, rodem z pięknego filmu, gdy w net oblał mnie zimny pot. Na karku żołnierza wisiał więcej niż jeden nieśmiertelnik. W momencie wszystkie sceny za oknem wydały mi się nierealne, poczułem ogromny smutek, żal, szacunek… Sposób w jaki przedstawiła mi się zachodnia część tego kraju, runął. Pozostawiając za sobą jedynie gorycz. Ci ludzie nie żyli. Oni próbowali żyć, dostosować się do sytuacji, doprowadzić do tego, by w jak najmniejszym stopniu odbijała się ona na ich życiu. Mimo to żyli w żalu i strachu, pod płaszczem pozorów. Po drodze mieliśmy dwa, około 10 minutowe przystanki. Kierowca mógł odetchnąć, zaciągając się zachłannie papierosem, a pasażerowie robili zakupy na rozstawionych wokół przystanków kramach. Kilkanaście kilometrów przed Czerniowcami sprawdziliśmy drogę, którą najlepiej wydostać się z miasta. Los chciał, że przy tejże drodze zatrzymała się nasza marszrutka. Nie pytając nikogo o opinię, wystrzeliliśmy jak z procy w kierunku drzwi. Kierowca wydawał się nieco zdziwiony, ale bez zbędnych pytań wyciągnął nasze plecaki z bagażnika, zostawiając nas na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg. Zgodnie ze wskazaniami nawigacji, ruszyliśmy w kierunku wylotówki. Po drugiej stronie pasów zatrzymał nas mężczyzna, który jechał z nami tą samą marszrutką. Zapytał dokąd zmierzamy, stwierdził, że wysiedliśmy ze złej strony miasta, ponieważ drogą, którą wybraliśmy nikt nie będzie jechał w kierunku Mołdawii. Nieco zawiedzeni naszą pomyłką, udaliśmy się w kierunku trolejbusu, wskazanego przez naszego rozmówcę. Ogarnęło nas zdziwienie i… złość, gdy spotkaliśmy się z niezrozumiałą dla nas “zmową milczenia”. Otóż wszyscy trzej kierowcy trolejbusów oczekiwali od nas kwot większych niż te, które zapłaciliśmy za trasę do Czerniowców. Oferowali nam też tańsze bilety, które rzekomo mogliśmy kupić w kiosku na wprost przystanku. Jak nietrudno się domyślić – nie dało się. Każda zapytana przez nas osoba twierdziła to samo – nie ma kiosków z biletami, a na pytanie gdzie je zakupić w cenie, którą doskonale znaliśmy – kręcili głowami i zostawiali nas bez słowa. Tej walki nie mogliśmy wygrać, a nie chcieliśmy przepłacać niemalże stukrotnie (!) za jeden bilet. Czym prędzej ruszyliśmy wzdłuż trasy, idąc i wystawiając kciuka jednocześnie. Do granicy zostało nam 60 km, znów utknęliśmy w mieście, tym razem kierowcy byli wybitnie nieuprzejmi, a nasze nerwy wisiały na ostatnim włosku. Mimo to z uśmiechem zachęcaliśmy mijających nas ludzi, do zatrzymania się. Na niewiele się to zdało, po około godzinie zdecydowaliśmy, żeby dojść do końca drogi, do skrzyżowania, skąd można było udać się w kierunku upragnionej granicy z Mołdawią. Po dniu spędzonym w dość nerwowej atmosferze, jak na zawołanie, na przystanek, do którego właśnie doszliśmy, zajechała marszrutka z wystawioną tabliczką MAHALA – wiedzieliśmy, że jest to wioska, po drodze do Mamałygi (granica). Szczęśliwi i uśmiechnięci wsiedliśmy do autobusu, kierowca wziął od nas pieniądze z góry, ceny nie zawyżył. Naładowani kolejną dawką optymizmu, odliczaliśmy kilometry do przejścia granicznego. Po drodze mijaliśmy wiele nowych placów budowy, świeżo wykończonych, bogato zdobionych domów, co kłóciło się z sytuacją panującą na Ukrainie. Wprawiło nas to w niemałe osłupienie. Po około 25 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na niewielkim ryneczku w Mahali. Czym prędzej zapytaliśmy kierowcy, skąd możemy udać się dalej w kierunku Mołdawii. Ten, z pełnym uśmiechem powiedział “wsiadajcie”. Podwiózł nas na główną, prostą drogę w kierunku Mamałygi, dokładnie tą, na którą kierować mieliśmy się trolejbusem. Po przejściu przez ruchliwą ulicę, wystawiliśmy naszą tabliczkę. Koło nas stanęła kobieta, o rubensowskich kształtach, bardzo bacznie się nam przypatrywała. Widząc nasze usilne starania i akrobacje gimnastyczne, parsknęła śmiechem i podeszła zrobić sobie z nami zdjęcie. Podobnie jak rano, jeszcze w Trembowli, i ona była zadowolona z powrotu turystów. Razem zjedliśmy trochę bakalii, aż zajechał autobus, kobieta machnęła na nas ręką, “Moldova? Dawaj!” Tak znaleźliśmy się w przedostatnim autobusie przed przekroczeniem granicy. Czas mijał leniwie, podobnie jak poprzednio. Jednak tym razem w marszrutce panował okropny tłok, a nasze ogromne plecaki nam nie sprzyjały, co można było zauważyć po niezadowolonych twarzach naszych współpasażerów. Gdy z każdym przystankiem przybywało miejsca i w końcu udało nam się usiąść, około czterdziestoletnia kobieta zapytała dokąd zmierzamy. Pokazaliśmy jej nasz karton, na co zareagowała krótkim “Next stop, come with me”. Jak powiedziała, tak zrobiliśmy. Ledwo zdążyliśmy zarzucić plecaki, a następny autobus – prosto do Mamałygi – czekał tuż za naszym. Kobieta o łagodnym, tęsknym wręcz spojrzeniem życzyła nam udanej podróży i oddaliła się w swoim kierunku. Zasiedliśmy w niemal pustym pojeździe i ruszyliśmy w ostatnie 10 km trasy. Kierowca zatrzymał się na planowanym przystanku i zauważył, że mamy włączoną nawigację. Starszy Pan zapytał, gdzie chcemy się dostać. Ukraińska gościnność w takich sytuacjach, nigdy mnie nie zawodziła. Mężczyzna podwiózł nas pod samo przejście graniczne, oszczędzając nam około 3 km spaceru. Podziękowaliśmy mu serdecznie, po czym stanęliśmy przepakować dobytek. Udało się, w oczach stanęły nam łzy, gdy ujrzeliśmy przejście graniczne. Przez plac przechodziła jedna babuszka, z charakterystycznym wózkiem na kółkach. Po pierwszej odprawie celnicy skierowali nas przez pusty teren, do następnej kontroli, tym razem Mołdawskiej. Ku naszemu zdziwieniu, strażnicy kontrolowali jedyne auto na placu, z…. Polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasi rodacy nie byli zbyt rozmowni, załatwili sprawę i odjechali z piskiem opon. Poczuliśmy się dość zmieszani, ale w pozytywnych nastrojach czekaliśmy na wezwanie. Pracownicy sprawnie przejrzeli nasze dokumenty i wbili nam pieczątki w paszporty. Na odchodne zapytali nas jak podróżujemy. Kiedy po krótce opowiedzieliśmy im o autostopie, biwakach i planowanej przez nas trasie, wybałuszyli oczy i parsknęli śmiechem, żartobliwie nazywając nas wariatami. Serdecznie uścisnęli nam dłonie i powitali nas w Mołdawii. Stało się, nie mogliśmy uwierzyć, że nareszcie osiągnęliśmy nasz cel, nie mniej zaskoczyła nas pieczątka w paszporcie, informująca, że granicę przekroczyliśmy…. samochodem. Cali w skowronkach, udaliśmy się na najbliższą stację benzynową, oddaloną o 300 m od przejścia granicznego. Musieliśmy uruchomić kartę esim, żeby móc skontaktować się z bliskimi. Okazało się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, ponieważ byliśmy zbyt blisko przejścia, nie byliśmy w stanie złapać mołdawskiej sieci. Z nadzieją w głosie poprosiliśmy pracownika stacji benzynowej o hasło do wifi. Nieśpiesznie, załatwiając najpierw swoje sprawy służbowe, mężczyzna wręczył nam karteczkę z hasłem do internetu. Od razu zadzwoniliśmy do rodziców, przepraszając ich za brak kontaktu w ostatnich dniach. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, zabraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie wśród rozległych pól słoneczników. Pełni spokoju wiedzieliśmy, że obóz możemy rozbić wszędzie.