Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

Gdzie Kończy się Blask,
a Zaczyna Prawda

Jaipur nie zachwycił nas od samego początku, a wręcz przeciwnie dał o sobie myśleć w negatywnym aspekcie. Jednak nie zatrzymaliśmy się na tym i postanowiliśmy bardziej zagłębić się w miasto, omijając uczęszczane szlaki. W plątaninie mniejszych ulic znaleźliśmy ludzi, którzy zmienili nasze postrzeganie miasta i którzy poza centrum mieli dużo więcej do zaoferowania niż propozycje handlowe.

Nieopodal Pałacu Miejskiego, rezydencji maharadży Rajastanu, zauważyliśmy dwójkę młodych, dobrze zbudowanych chłopaków, którzy stali na patio jednego z budynków. To częsty zabieg na północy kraju, gdzie zamknięty salon zastępowany jest przestrzenią wspólną na świeżym powietrzu. Pomachaliśmy do nich entuzjastycznie, na co oni odpowiedzieli podobnym gestem, zapraszając nas do środka. Po przejściu z boku budynku, weszliśmy po klatce schodowej, a naszym oczom ukazała się szeroka przestrzeń, z pustym basenem na środku. Postawni młodzieńcy, którzy nas przywołali byli topless, a między nimi stała rozpalona szisza, zamontowana na obrotowym stojaku. Chwilę po naszym wejściu, dołączyło do nas trzech młodych mężczyzn, z którymi dzielili dom. Jeden z nich, posługiwał się płynną angielszczyzną i z radością przywitał nas w swoich progach.

Zapytaliśmy o to czym się zajmują i okazało się, że mężczyźni, którzy zaprosili nas na wspólne posiedzenie to profesjonalni wrestlerzy. Szykowali się właśnie na trening i palenie sziszy było częścią procesu przygotowawczego. Chociaż z fizycznego punktu widzenia wdychanie dymu przed intensywnym wysiłkiem ma negatywny wpływ na możliwości wydolnościowe organizmu, postrzegane ono jest jako pozytyw ze względu na integrację i zacieśnianie więzi przed podejmowaniem aktywności fizycznej zawodników. Sprzyja to poczuciu wspólnoty i mentalnemu przygotowaniu, ponieważ ma działanie uspokajające.

Przynieśli krzesła, które ustawili naprzeciwko niskiego murku, tworząc koło, na środku którego postawili dymiącą sziszę. Każdy zaciągnął się trzy razy, a mężczyzna mówiący po angielsku zaczął pytać nas o nasze doświadczenia z Indii. Był zdziwiony, że trafiliśmy w ich okolicę, bo turyści rzadko kiedy zbaczali z utartych ścieżek. Z szerokim uśmiechem słuchał o ogólnych odczuciach, które mieliśmy w stosunku do jego ojczyzny. Kiedy opowiedzieliśmy o tym jak przywitał nas Jaipur, zmarszczył ze zmartwieniem brwi i przeprosił nas w imieniu mieszkańców miasta. Poczuł się w obowiązku zrekompensowania nam negatywów i przyszykował dla nas posiłek. Na dużym metalowym talerzu podał nam pikantny sos z ciecierzycy, z kozim serem i chlebkami roti. Gdy zajadaliśmy ze smakiem, opowiedział nam o tym, że ludzie w centrum wyłamują się ze schematu indyjskiego podejścia do gości. W kulturze indyjskiej głęboko zakorzenione jest powiedzenie Atithi Devo Bhava , czyli Gość jest jak Bóg . Wywodzi się ono ze starożytnych tekstów sanskryckich i odnosi się do tradycyjnej gościnności i respektu wobec przyjezdnych, które według pism uważane są za moralny obowiązek i wyraz dharmy, czyli życiowej powinności. To silna tradycja w Indiach, która postrzega gościa jako osobę świętą, której należy okazać coś więcej niż uprzejmość. W wielu domach oznacza to traktowanie gościa jak członka rodziny, o czym mieliśmy okazję się przekonać niejednokrotnie przemierzając Indie.

Nasz wspólny czas szybko dobiegł końca, jednak wyszliśmy z tego spotkania najedzeni, z nową energią i świeżym spojrzeniem na Jaipur. W naszych głowach zaświtała wtedy myśl, której trzymaliśmy się do końca pobytu w mieście. Kluczem do znalezienia ostoi w turystycznym molochu było trzymanie się mniejszych ulic i zagłębianie się w dzielnice miasta. Kierując się tą zasadą, wychodząc następnego dnia z hotelu, obraliśmy drogę w stronę przeciwną do centrum i znaleźliśmy się w muzułmańskiej dzielnicy, która znajdowała się po drodze do Nahargarh Fort. Odkryliśmy tam ogrom sklepów z lokalnymi wyrobami, zarówno jeśli chodziło o rękodzieło, porcelanę i odzież, jak o wyroby gastronomiczne. Ulubiliśmy sobie jedno stoisko, które składało się z tradycyjnego pieca opalanego węglem, kuchenki, na której stało sześć garów z różnymi sosami, ogromnej patelni do smażenia mięs i małego pokoju, w którym stały cztery stoły dla gości. Wracaliśmy tam każdego dnia na śniadanie i zawsze byliśmy witani tym samym szerokim uśmiechem. Z chęcią spróbowaliśmy każdej z dostępnych opcji, kosztując potrawki z kurczaka, żeberek czy opcji wegetariańskiej. Największym zaskoczeniem i przysmakiem była potrawka z mózgu. Jest ona powszechnie dostępna w regionach z dużą populacją muzułmańską, zazwyczaj do jej przygotowania używa się mózgu kozy lub jagnięcia. Ma ona swoje korzenie w kulinarnej tradycji halal, która stawia na wykorzystanie wszystkich składników mięsnych. Co ciekawe potrawa uchodzi za rarytas, a jej spożywanie to forma szacunku dla całego zwierzęcia. Sama potrawka uważana jest za wyjątkowo pożywną i energetyczną. Podeszliśmy do spróbowania jej z dystansem, jednak sposób przygotowania zamienił kojarzące się z glutem podroby w istną ucztę dla podniebienia. Delikatna faktura mózgu uzupełniona została harmonią przypraw i warzyw, która w połączeniu ze świeżo wypiekanym pieczywem oszałamiała. Zdecydowanie polecam spróbować każdemu, kto będzie miał okazję.

Oprócz zachwytów dla kubków smakowym, dzielnica utwierdziła nas w przekonaniu, że to co najlepsze w mieście jest ukryte w zakamarkach mieszkalnych. Ludzie nie patrzyli tam na nas jak na kawał mięsa, ale chętnie zagajali rozmowy na ulicy, aby wymienić się spostrzeżeniami i poglądami. Jednym ze spotkań, które najbardziej utknęły nam w pamięci, była rozmowa ze starszym panem, którego nasz sąsiad podwoził na motocyklu. Mężczyzna podróżował po Bliskim Wschodzie, odwiedził takie kraje jak Afganistan, Iran, Kirgistan, ale był również w Japonii i ze szczególną sympatią wypowiadał się o kraju kwitnącej wiśni. Z zaciekawieniem pytał o Polskę, o to jak wygląda polska kultura i kuchnia. Po raz pierwszy spotkaliśmy z takim zainteresowaniem na temat kraju naszego pochodzenia. Krótka rozmowa na ulicy przerodziła się w dyskusję o aktualnej sytuacji politycznej na świecie, aż po dysputę na temat wiary. Nasz rozmówca był muzułmaninem, jednak nie był to człowiek chorobliwe przekonujący o słuszności swojej wiary. Powiedział, że nie jest istotne czy wierzy się w Allacha, Boga, czy nauki Buddy, ponieważ każda z religii monoteistycznych opiera się na historii i postaciach, które naprawdę istniały. Nieważne którą nazwę wybieramy, najważniejsze jest to, żeby wierzyć i być dobrą osobą. Bez wiary, nie ma człowieka. Proste zdanie, ale jakże prawdziwe. Nawet jeśli wątpi się w siłę wyższą sprawującą pieczę nad światem, to wiara napędza każdego z nas do działania. Czy to ważne w czyje imię postępuje się słusznie? Nie. Istotnym jest samo zachowanie, które określa czy ktoś jest dobrym, czy złym człowiekiem. Zaskoczyła mnie otwartość starszego pana, z którą rzadko można się spotkać wśród emerytów na Zachodzie.

Spotkanie ze staruszkiem było jednym z pozytywów, które przekonały nas do Jaipuru, jednak nie ostatnim z nich. Gdy chcieliśmy odwiedzić Amber Fort (do którego ostatecznie nie dotarliśmy), zdecydowaliśmy się na kilku-godzinny spacer. Po drodze mijaliśmy wąskie uliczki, na których korek powodowała leżąca pośrodku krowa, dzielnice rzemieślnicze, a także kolejne pułapki na turystów, ustawione wzdłuż głównych dróg. Pośpiesznie mijaliśmy wystawne, bogato zdobione budynki przedsiębiorstw produkujących skóry czy marmurowe zdobienia. Po przejściu ponad siedmiu kilometrów, byliśmy zmuszeni zawrócić i wtedy odkryliśmy kolejny z plusów miasta. Aby uniknąć użerania się z kierowcą taksówki lub tuk-tuka skorzystaliśmy z autobusu miejskiego. Jaipur jest bardzo dobrze skomunikowanym miastem. Dostępne są dwie linie metra, które jeżdżą po przekątnej na dwa różne krańce Różowego Miasta, a także rozbudowana sieć autobusów, która dowozi pasażerów w każdy zakątek. Jest to najtańszy dostępny sposób poruszania się, a bileterzy nie oszukują, cennik zawsze jest dobrze widoczny, co niweluje ryzyko oszustwa. Warto wziąć to pod uwagę podczas planowania pobytu, szczególnie, że komunikacją publiczną można dostać się do każdego ze słynnych zabytków.

Chociaż Jaipur nie zrobił na nas dobrego pierwszego wrażenia, byliśmy w stanie znaleźć w nim miejsca i ludzi, do których będziemy wracać z nostalgią. Nie jest to miejsce, do którego z chęcią będę wracać, jednak trzeba przyznać, że ma swoje strony, w których można się zakochać. Wyjątkowe bogactwo zdobień i pieczołowita szczegółowość ich wykonania w architekturze i rzemieślnictwie potrafi zachwycić, wspólnie z pustynno-górskim krajobrazem, który temu przyświeca. Jednak największym skarbem miasta są ludzie, których nie spotka się w miejscach turystycznych, a w ich własnym, ukrytym za otoczką splendoru, realnym świecie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *