Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.
Harmonia i Dysonans:
Opowieść o Dwóch Twarzach Guadalajary
Meksyk przywitał nas po swojemu, czyli lekkim chaosem i szaleństwem. Po wylądowaniu późnym wieczorem na lotnisku w Guadalajarze, naszym jedynym marzeniem był prysznic i cokolwiek łóżko-podobnego (spanie na lotniskowej podłodze i ławce dało nam w kość). Wyszliśmy przed terminal i zaczęliśmy rozmawiać o zamówieniu ubera – jak to typowe cebulaki, przyjęliśmy, że taksówka będzie droższa. Zza naszych pleców usłyszeliśmy „Uber? Uber?”, a energiczny Latynos zaczął pędem prowadzić nas przez remontowany terminal. Próbowaliśmy zapytać go o cenę przejazdu, jednak szybko nas zbywał i mówił, że porozmawiamy o tym w samochodzie. W tym momencie czułam jak w głowie zapala mi się masa czerwonych lampek. Powiedzieliśmy, że dopóki nie uzgodnimy ceny, nie wsiadamy. Kierowca nie czekał na nas, tylko odjechał z piskiem opon. Chwilę później dowiedzieliśmy się dlaczego.
Otóż na lotnisku w Guadalajarze Uber nie ma pozwolenia na odbiór, jest to dla nich strefa zamknięta, więc przegania ich stamtąd straż graniczna. Ale wiadomo, jakoś zarabiać trzeba, więc kierowcy podjeżdżają, zostawiają swój samochód niedaleko terminala i łapią klientów przed wejściem (oczywiście narzucając sobie niebotyczną marżę). Pobudzeni podwyższonym ciśnieniem wróciliśmy na terminal, żeby znaleźć transport i ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że rozwiązanie mieliśmy tuż pod nosem. Przy wyjściu z lotniska postawione są specjalne budki dla osób zamawiających taksówki, wystarczy podejść i podać adres swojej destynacji. Otrzymaliśmy bilet, z którym poszliśmy na postój taksówek – uformowała się tam kolejka, ale nie staliśmy długo, bo po odjeździe taksówki zaraz pojawiała się kolejna, gotowa zabrać następnych pasażerów. Całość była bardzo dobrze zorganizowana, pracownik lotniska pełnił pieczę nad kolejką oraz procesem wsiadania/wysiadania. Ostatecznie zapłaciliśmy mniej niż za Ubera, a komfort jazdy był większy. Gdy dojechaliśmy do hostelu, przywitała nas uprzejma i bardzo przyjacielska obsługa – w tym nasz ulubieniec Arturito, który zrobił nam zdjęcie na balkonie z poranną kawką. Dzięki niemu udało mi się zaspokoić swoją nerdowską ciekawość. Otóż jako fanka „Gwiezdnych Wojen” uwielbiam przeglądać ciekawostki z tego świata i znalazłam informację, według której słynny droid R2-D2 w krajach hiszpańskojęzycznych nazywany jest właśnie „Arturito” i słuchajcie – kurczę tak jest! Wymowa jest podobna, a dla Latynosów bardziej sensowne jest imię dla postaci niż zlepek liter i cyfr („Ere Dos De Dos” jest też mniej chwytliwe niż Arturito).
Po tym mały fun fakcie pora opowiedzieć trochę więcej o samej Guadalajarze. Miasto kolorowe, pełne ludzi (jest to druga co do zaludnienia gmina w Meksyku, po stolicy), uznawane jest za meksykańską stolicę mody, a także znane z drugiego najlepszego uniwersytetu w kraju. Błądząc po ulicach trafiliśmy pod Templo Expiatorio del Santísimo Sacramento, która jest katolicką Katedrą pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, gdzie akurat wydawano posiłki dla osób potrzebujących. Ludzie pod skromnym namiotem podawali jedzenie każdemu, kto się zgłosił. Widać było jak wiele osób potrzebuje pomocy, bo w małym parku naprzeciwko kościoła zebrała się cała masa ludzi, którzy jedli i rozmawiali między sobą. Z jednej strony czułam żal, patrząc na twarze osób, które dawno nie widziały ciepłego posiłku, a z drugiej serce rosło, kiedy zwróciło się uwagę ilu wolontariuszy pomagało przy organizacji. Dało się poczuć jak ważne dla Meksykanów jest pielęgnowanie wspólnoty, a także pomoc tym, których los nie obdarował szczęściem. Generalnie mieszkańcy dali się poznać jako życzliwi i uczynni ludzie, co pokazał nam pewien Pan, chwilę po odejściu od katedry.
Wchodziliśmy w jedną z bocznych uliczek, kiedy nagle podbiegł do nas mężczyzna w średnim wieku, który dostrzegł nas w parku i zauważył, gdzie się kierowaliśmy. Chciał nas ostrzec przed tą konkretną ulicą, ponieważ grasowali na niej złodzieje, a raczej meksykańska wersja Bonnie i Clyde’a, którzy podjeżdżali na motocyklu, rabowali wybraną osobę, a następnie odjeżdżali. Powiedział, że kawałek dalej znajduje się bank, a jego samego okradziono parę dni wcześniej, kiedy akurat z niego wychodził. Zasugerował nam skorzystanie z innej drogi i odszedł w swoją stronę. Ogrom wdzięczności, jaki poczułam po okazaniu drobnej uprzejmości przez nieznajomego, jest nie do opisania. Niby taka prosta rzecz, zwykłe ostrzeżenie kogoś przed niebezpieczeństwem, ale pokazująca naturalną serdeczność z jaką Meksykanie podchodzą do obcych i siebie nawzajem.
Wróćmy jednak na chwilę do tematu wspólnoty. Uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej charakterystycznych aspektów latynoskiej kultury, czyli życie razem z ludźmi, a nie każdy obok siebie. Każda dzielnica funkcjonuje jak osobne małe miasteczko, gdzie (jak na polskiej wsi) wszyscy się znają, tylko zamiast rzucania sąsiadowi kłody pod nogi, podaje się mu dłoń. Spędzanie czasu w gronie rodziny, znajomych i sąsiadów jest na porządku dziennym. Oprócz wyjścia do knajpy, Latynosi organizują osiedlowe fiesty, czyli imprezy, podczas których wszyscy zbierają się, rozstawiają namioty albo zwykłe ogrodowe krzesełka, czasami z grillem lub przynosząc jedzenie do podziału i spędzają wspólnie czas, jedząc, rozmawiając oraz oczywiście tańcząc – bo czy istnieje prawdziwa fiesta bez tańca? Wielopokoleniowe rodziny z uśmiechem na ustach integrują się ze sobą nawzajem, kręcąc biodrami do skocznej muzyki. Wspaniałym jest fakt, że w tym wszystkim ludzie nie zamykają się w życiu swojej społeczności, ale chętnie zapraszają do siebie obcych. Przechodząc koło takich fiest, niejednokrotnie byliśmy zapraszani do dołączenia do wspólnej zabawy.
Guadalajara jest miastem kolorowym, nie tylko ze względu na malunki na ścianach czy ozdoby wieszane ponad ulicą, ale także różnorodność ludzi, których mogliśmy oglądać na ulicy. Liberalne wyrażanie siebie poprzez wygląd jest znormalizowane, dzięki czemu na ulicy widzieliśmy osoby wytatuowane od stóp do głów, z implantami, kolorowymi włosami, w tradycyjnych meksykańskich strojach, ubrane jak japońskie uczennice dziewczyny, itp. W mieście wręcz namacalnie widać regułę, że ogranicza cię jedynie twoja własna wyobraźnia, jednak nie tylko w przypadku wyglądu. Na każdym skrzyżowaniu ustawiają się artyści uliczni i sprzedawcy, którzy tylko czekają na czerwone światło. Po jego zapaleniu ustawiają się na przejściu dla pieszych lub krążą między samochodami, próbując związać koniec z końcem. Grają na instrumentach, wykonują krótkie występy akrobatyczne, taneczne albo sprzedają rozmaite towary – od drobnych słodyczy aż po gąbki do mycia. Widoczny jest tutaj kolejny aspekt latynoskiej mentalności, za który należy im się ogromny szacunek – czyli na życie trzeba zarobić. Rzadko kiedy widać na ulicach żebraków, są to tak naprawdę pojedyncze przypadki osób, które ewidentnie sobie nie radzą i nie mogą podjąć pracy (np. przez wiek, stan zdrowia), a zazwyczaj proszą wprost o coś do jedzenia.
Będąc gdziekolwiek w Meksyku ciężko jest nie mówić o problemie z narkotykami. W swojej tułaczce po mieście trafiliśmy do jednej z dzielnic, w której królowało upojenie. Na wejściu od razu jeden z przechodniów powiedział nam „chowajcie aparaty”, pokazując na migi, że ktoś może podbiec, zerwać je nam z szyj i uciec. Oczywiście wykonaliśmy polecenie, ale parliśmy dalej. Nie minęło nawet pięć minut, a już słyszeliśmy głosy wołające za nami „Xanax?! Fentanyl?! Morfina?!”, co nie byłoby takie szokujące, gdyby nie fakt, że osób wołających było paręnaście na długości około 100 metrów. Idąc dalej zaczęliśmy mijać apteki i tutaj dopiero pomyślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. Na jednej ulicy znajdowały się tylko i wyłącznie apteki, nic dziwnego prawda? Nie byłoby, gdyby każda z nich nie była wyposażona w parawan i specjalne miejsce do „aplikowania”. Ku mojemu zdziwieniu, niewiele z nich było pustych. Ludzie, którzy mijali nas na ulicach mieli pusty wzrok, poruszali się jak zombie, ciężko było na to patrzeć, więc szybko opuściliśmy to miejsce. Później dowiedzieliśmy się, że takich dzielnic jest więcej. Jest to problem, który dotyka całego Meksyku, nie tylko przez szkodliwość substancji, ale także przez cartele narkotykowe odpowiedzialne za dystrybucję. Ponad 40 tys. osób rocznie zostaje uznanych za zaginionych w związku ze zwiększoną brutalnością konfliktów między gangsterami, a władzą i społeczeństwem. To właśnie te konflikty sprawiają, że Meksyk uznany jest za jeden z najniebezpieczniejszych krajów na świecie.
Chociaż mieliśmy okazję doświadczyć tej gorszej strony kraju kaktusów, nie podziałało to na nas odpychająco, a wręcz przeciwnie, rozbudziło to w nas jeszcze większe chęci do zagłębienia się w miasto i poznawania historii ludzi. Idąc jedną z ulic zauważyliśmy mężczyznę, który próbował wrzucić na rower worki z cementem, ale widząc nas robiących zdjęcia od razu zaczął pozować i tak rozpoczęliśmy krótką pogawędkę z Christianem. Wychował się na obrzeżach dzielnicy Tlaquepaque, która uznawana jest za mikro-miasto, jednak należy do Guadalajary. Ostoja rzemieślników i artystów, dla Christiana kojarzyła się z brutalnym dzieciństwem. Chociaż start nie był obiecujący, a wręcz ciężki, nasz nowo-poznany kolega stwierdził, że zrobi wszystko, żeby wyrwać się z toksycznego środowiska. W osobie Christiana mieliśmy pokazane jak na dłoni, że chcieć znaczy móc. Nie dość, że udało mu się przenieść do lepszej dzielnicy, to jeszcze pokazywał nam zdjęcia restauracji, którą otworzył, przed remontem (stąd worki z cementem) i z dumą chwalił się burgerami, które w niej podaje. Było mi trochę przykro, że trafiliśmy tam akurat w czasie remontu, bo z chęcią spróbowałabym soczystych kotletów, które mogliśmy oglądać na zdjęciach. Emanowała od niego pozytywna energia, był żartobliwy i widocznie podekscytowany możliwością porozmawiania z ludźmi spoza Meksyku. Całą rozmowę przeprowadziliśmy w języku angielskim, co było dla nas zaskoczeniem, bo głównie posługiwaliśmy się podstawowym hiszpańskim, a Meksykanie nie byli skorzy do rozmawiania po angielsku – miałam wrażenie, jakby nikt tam nie mówił w tym języku. Ale tę kwestię wyjaśnił nam Christian. Przez to, że sami próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi po hiszpańsku, mieszkańcy nie używali angielskiego. Większość mieszkańców mówi płynnie w tym języku, jednak kiedy tylko usłyszą chociaż jedno zdanie w hiszpańskim – od razu zapominają o tym, że angielski istnieje. Możesz mówić trzy po trzy, rozumieć połowę wypowiadanego przez nich zdania, ale dla nich mówisz po hiszpańsku i to się liczy.
Pod koniec rozmowy wymieniliśmy się z Christianem danymi kontaktowymi i do tej pory utrzymujemy kontakt. Sporadyczny co prawda, ale jeśli wybieralibyście się do Meksyku, to mamy dla was świetnego przewodnika. Guadalajara wywołała we mnie wiele skrajnych emocji, jednak przyznam, że będę wspominać naszą wizytę bardzo pozytywnie. W miejskiej dżungli odkryliśmy kawałek latynoskiego świata i nie mogę się doczekać aż tam wrócimy, żeby zgłębić kolejne tajemnice.