Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Inglewood:
Od Ludzkich Historii po Ciemne Strony Miasta

Wizyta w Stanach od zawsze zajmowała wysokie miejsca na mojej „Bucket List”, ale nie spodziewałam się, że będzie wyglądała w taki sposób. Moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy długi lot, a także pierwsze spełnienie podróżniczego marzenia. Tym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem nie był jetlag, ale ogrom – oglądając Los Angeles z lotu ptaka poczułam się jeszcze mniejsza niż zwykle. Panorama aglomeracji, ciągnąca się od horyzontu po horyzont z pasmami gór San Gabriel oraz Sierra Pelona w tle, zrobiła na mnie wrażenie. Po szybkim sprawdzeniu dokumentów na lotnisku udaliśmy się do hostelu i zrobiliśmy to w stylu kompletnie odbiegającym od amerykańskich standardów – czyli mówiąc krótko, poszliśmy na nogach. W Stanach benzyna jest tania, pod każdym z domów stoją dwa lub nawet trzy samochody, a infrastruktura miejska jest dostosowana do jeżdżenia autem, dlatego rzadko zdarzają się osoby podróżujące „z buta”. Wielopasmowe drogi i rozległe parkingi to raj dla każdego, kto lubi poruszać się dwoma lub czterema kołami. Albo piekło dla osób, które razi wszechobecny beton. Po godzinnym spacerze dotarliśmy do niewielkiego przybytku, znajdującego się w dzielnicy Inglewood. Podczas wyboru miejsca do spania sugerowaliśmy się głównie ceną i odległością od lotniska, ze względu na krótki czas, który mieliśmy między przesiadkami. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, miejsce było czyste, a gospodarze przyjaźni i pomocni. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszą osobą, z którą nawiązaliśmy dłuższą rozmowę, meldując się w hostelu, był pewien Ślązak, który wybierał się w podróż samochodem po Kalifornii i Arizonie, jego głównym celem był Wielki Kanion. Opowiedział nam o tym, jak (również samochodem) przemierzał Meksyk, śpiąc na dziko i odkrywając kraj. Jego przygody były niesamowite, czasem przerażające, czasem rozśmieszające, ale zawsze ekscytujące. Życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia w dalszych wojażach i każdy poszedł w swoją stronę. Rozładowaliśmy tobołki i przyszła pora na eksplorację miasta! Niestety ze względu na ograniczone środki i późną porę, nie zdecydowaliśmy się na wypad do słynnego na całym świecie centrum miasta, tylko na zwiedzenie dzielnicy, w której się znaleźliśmy. Chodząc po pokrążonym w zmierzchu Inglewood poczuliśmy się jak na planie filmu. Czy to idąc wzdłuż równo ustawionego szpaleru domków jednorodzinnych z zadbanymi trawkami, czy to przechadzając się wzdłuż głównych dróg, gdzie widzieliśmy zamknięte już knajpki typu diner, lokale usługowe i coffee shopy (w Kalifornii marihuana jest legalna). Wszystko zamarło w oczekiwaniu na kolejny dzień. Jedyne miejsce, w którym ludzi nie brakowało, była stacja benzynowa, gdzie większość osób kupowała napoje wyskokowe. Po spacerze zdecydowaliśmy się na powrót.

Wchodząc przez bramę dostrzegliśmy jednego z naszych gospodarzy, zaskakująco przypominającego Snoop Dogga, który siedział zrelaksowany na ławce przed budynkiem. Ledwo dostające się na plac światło lampy sodowej, pogrążało miejsce w klimatycznym półmroku, z którego wybijała się kontrastowo biała koszulka. Podeszliśmy, żeby się przywitać i zauważyliśmy, że obok niego na ławce leży ozdobna, wysłużona szklana fifka. Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „Pal to licho, co nam szkodzi spróbować?”. Po typowym small-talk’u zapytaliśmy, czy wie, gdzie o tej godzinie można się zaopatrzyć. Host spojrzał na nas lekko szklistym, łagodnym wzrokiem i zapytał z uśmiechem „A ile macie baksów?”. Po podaniu kwoty, praktycznie zerwał się z miejsca i powiedział, że zabiera nas na wycieczkę. Poprowadził nas drogą, którą wcześniej szliśmy z lotniska, opustoszałą, ze względu na późną porę. Skierowaliśmy się w stronę małego kompleksu handlowo-gastronomicznego, ale minęliśmy go i podeszliśmy do budynku z zakratowanymi drzwiami i oknami. Nasz nowo poznany przyjaciel zapukał do masywnych drzwi, które uchylił wysoki chłopak o rubensowskich kształtach przywdzianych w koszulkę z Gwiezdnych Wojen. Mężczyźni przywitali się ze sobą, a ten za drzwiami spojrzał na nas lekko podejrzliwym wzrokiem. „A ci?” zapytał kiwając głową w naszą stronę. „Spokojnie stary, te śnieżynki są ze mną.” odpowiedział nasz przewodnik. Z nieskrywanymi uśmiechami weszliśmy do małego sklepu. Po przybiciu sobie piątek sprzedawca skierował się za ladę. Zamiast iść w stronę kasy, podszedł do ściany i delikatnie ją popchnął, otwierając ukryte w niej drzwi, prowadzące do drugiego sklepu. W późniejszej rozmowie dowiedzieliśmy się, że był to sklep dostępny tylko dla homies właściciela. Homies (hołmis) – ziomeczki – określa się tak osobę, która jest twoim bliskim przyjacielem i mieszka w tej samej dzielnicy/rejonie. Nasz przyjaciel wybrał coś „specjalne dla nas”, trochę się zdziwiłam, kiedy na ladzie pojawiło się opakowanie mieszczące ponad uncję zielonych szyszek. Obsługująca za ladą drobna dziewczyna wyciągnęła zrolowanego jointa i położyła go obok pakunku. „To macie na farta” powiedziała z uśmiechem, puszczając nam oczko. Myślałam, że oczy mi wyjdą z orbit. To było dla mnie szokujące, bo nie ukrywajmy, stosunki między Afroamerykanami, a białymi są mocno napięte w USA, obie strony są znane z radykalnych poglądów, a my zostaliśmy bardzo cieple przyjęci. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań z pracownikami sklepu, aby w końcu pożegnać się i ruszyć z powrotem do naszej chwilowej bazy.

Usiedliśmy na ławce, z której wcześniej zerwał się nasz host i wspólnie zapaliliśmy. Podając nam odpalonego jointa, opowiedział o swoich planach dotyczących hostelu. Chciał kupić drugi budynek i poszerzyć swoją działalność, co uniemożliwiły mu aktualne ceny nieruchomości w Stanach, które poszybowały w górę. Rozmowa eskalowała do tematów politycznych, podczas niej dowiedzieliśmy się, że większość osób mieszkających w aglomeracjach miejskich „tęskni” za Trumpem jako liderem kraju. Nasz host nie zgadzał się z poglądami byłego prezydenta, ale powiedział, że sytuacja gospodarcza w kraju była w dużo lepszej kondycji za jego czasów i nie tylko on tak uważa. Powiedział, że Biden to bardziej marionetka, człowiek, który pełni funkcję reprezentacyjną, ale nie robi zbyt wiele dla mieszkańców swojego kraju. Wtedy również pierwszy raz usłyszeliśmy zdanie, które pojawiało się później przy każdej rozmowie z osobą, która mieszka w Stanach. „Stany są świetne, ale tylko dla turysty, jeśli tutaj mieszkasz, to American dream się skończył.” To zdanie padało z ust osób, które się przeprowadziły, ale zdecydowanie częściej padało z ust rodowitych mieszkańców. Ludzi, którzy mieszkają tam od wielu pokoleń. Być może jest to kwestia globalizacji, złożoności czynników ekonomicznych i społecznych, ale nikt już nie uważa USA za miejsce, w którym każdy ma szansę na sukces i dostatek, a wręcz przeciwnie, teraz trzeba walczyć i to mocno, żeby przebić się w jakiejkolwiek branży. Efekty tego zjawiska mogliśmy podziwiać następnego dnia.

W Stanach, powszechnym widokiem na ulicach są tak zwane „żywe trupy”, czyli osoby w kryzysie narkomanii, z pustym wzrokiem, włóczące się po ulicy niby duchy. Są na ogół nieszkodliwi, nie są agresywni czy pobudzeni, po prostu są. Chociaż nie wszyscy. Mieliśmy wątpliwą przyjemność zetknąć się z jedną z takich osób, kiedy jedliśmy śniadanie w Taco Bell, nieopodal miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Weszła do restauracji z całym swoim dobytkiem, zapakowanym na wózek sklepowy. Na początku skierowała się w stronę łazienek, jednak po odkryciu, że do ich otwarcia potrzebny jest kod, udała się w kierunku lady. Zapytana o to, gdzie jest łazienka, młoda dziewczyna za kasą uprzejmie wskazała miejsce, z którego przyszła osoba z wózkiem. Żywy trup obrócił się o 180 stopni i poszedł w zupełnie innym kierunku, pchając swój wózek. Nagle zatrzymał się i próbował wejść do kosza na śmieci. Pewnie ten manewr by się udał, gdyby to nie był klasyczny kosz z restauracji typu fast-food – czyli dziura w blacie, do której wrzuca się papierki po zapakowanych kanapkach. Chociaż spróbował najpierw jedną nogą, a później drugą, w końcu porzucił ten pomysł i wyszedł. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia z pozostałymi klientami restauracji, a po sali przeszedł chichot. Sytuacja było jednocześnie zabawna w swoim absurdzie, ale również dało się dostrzec na twarzach ludzi niepokojącą znieczulicę. Takich sytuacji z większych miastach nie sposób zliczyć, a co za tym idzie – mieszkańcy przestali reagować, uznając to za normę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przejście z chłodnego klimatu Norwegii do wybitnie słonecznej Kalifornii, w połączeniu z jetlagiem, dało mi się we znaki. Dochodząc do przejścia dla pieszych, nagle poczułam jak drętwieją mi nogi, a w głowie zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Zrobiło mi się słabo, duszno, oblał mnie pot i ewidentnie było widać, że coś jest nie w porządku. Usiedliśmy na chodniku, Maciek próbował jakoś zaradzić całej sytuacji, w tym samym czasie mijały nas całe grupy przechodniów. Nikt nawet się nie obejrzał, o zaproponowaniu pomocy nie mówiąc. Byliśmy w szoku, ta sytuacja dobitnie pokazała jak Amerykanie zostali wyprani ze zwykłych, ludzkich odruchów przez swoją codzienność. Osoby w narkotykowej katatonii są czymś tak powszechnym, że ludzie zaczęli selekcjonować kto warty jest pomocy. Pozostało mi się jedynie cieszyć, że nie byłam wtedy sama, czego nie może powiedzieć każdy. Aż strach pomyśleć, ilu ludzi każdego dnia nie otrzymuje pomocy w potrzebie.

Większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy, byli otwarci, chętnie słuchali opowiadanych historii i dzielili się własnymi. Tym bardziej zaskoczyła mnie rozmowa z byłą mieszkanką Kalifornii dzień później, która opowiedziała nam o złej reputacji Inglewood. Dla mieszkańców LA Inglewood jest dzielnicą, do której nie jedziesz, jeśli nie musisz. Uznawana za jedną z tych mniej bezpiecznych, gdzie głównie mieszkają osoby z ciemniejszym kolorem skóry. Oczywiście, biali nie są tam zbyt mile widziani, tym większe zaskoczenie pojawiało się na twarzy naszej rozmówczyni, kiedy opowiedzieliśmy co nas spotkało. Spodziewała się raczej, że będziemy mieć połamane ręce albo podzielimy się historią z rabunku. Rozmowa wpłynęła na mój odbiór tej dzielnicy, gdy wróciliśmy dwa dni później.

Mam wrażenie, że USA chciało nas przywitać w najlepszy dostępny sposób albo po prostu przy pierwszym lądowaniu mieliśmy na oczach różowe okulary. Może była to też kwestia zwykłej świadomości miejsca, w którym byliśmy. Tym razem łatwiej było dostrzec grupy osób, których nie chciałoby się spotkać samemu po zmroku. Szybko doszliśmy do hostelu, w którym nocowaliśmy wcześniej, tylko po to, żeby się dowiedzieć jaką zaliczyliśmy wtopę. Zapomnieliśmy zarezerwować nocleg, a żaden z dostępnych pokoi nie był wolny. Zrezygnowani, zdecydowaliśmy się spędzić noc na lotnisku. Przyciśnięci nagłym pragnieniem skierowaliśmy się do najbliższego otwartego sklepu, nie zauważając, że znajduje się tuż obok wejścia do klubu. Na bramce stali ochroniarze w rozmiarze szaf, między mężczyznami w kolejce kręciły się kobiety z perukach i wyzywających strojach, a na siedzeniach zaparkowanych samochodów widoczna była broń palna. Idealne miejsce, żeby kupić sobie butelkę wody, nie ma co. Na szczęście obyło się bez żadnych ekscesów, ale dreszcz, który przeszedł mi po plecach, był lepszy od kubka gorącej kawy.

Szybko udaliśmy się na teren lotniska.

Ostatecznie, wizytę na Inglewood będę wspominać z sentymentem i uśmiechem na ustach, ale nie było się bez stresogennych sytuacji. Chociaż n-passa jeszcze nie zdobyliśmy, to możemy powiedzieć, że przyjęli nas tam gościnne. Zobaczyliśmy tak naprawdę dwa kompletnie różne oblicza Inglewood, dzięki ludziom, których spotkaliśmy na swojej drodze.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *