Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.Moja Afryka...
(część: 1)
Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.
Wiza? Nie tak prędko. Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii. Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób). 30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu. Kierunek Berlin! Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę! Berlin.