Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

Moja Afryka...
(część: 1)

Pomysł wyjazdu w głąb Czarnego Lądu, w mojej głowie zakwitł jeszcze podczas trwania poprzedniej podróży. Jak dziś pamiętam, kiedy 24 grudnia, dzień przed moimi 21 urodzinami pożyczyłem od ojca pieniądze i w ciemno kupiłem bilet do Yaounde. Jednak jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jak trudne są przygotowania do takiej podróży. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sam nie wiem, na próżno jest przeczesywać zakamarki mojej głowy w poszukiwaniu odpowiedzi. W tamtym momencie wszystko było jasne, klarowne i miało sens. Tak po prostu musiało być. Nie wiem dlaczego, ale miałem przeczucie. Po prostu. Spędzając kolejną samotną noc na dachu jednego z bloków w Khanatur, paląc i rozmyślając o tym co właśnie przeżywam, co chcę przeżywać, co mogę przeżyć, rozmawiając z ważnymi dla mnie osobami, po prostu wiedziałem, że Kamerun jest kolejnym naturalnym dla mnie etapem. Nie wymuszonym. Potrzebnym. Podróżą, która zmieni moje życie na zawsze. Bo później nic już nie będzie takie samo. Pisząc to po latach czuję te same dreszcze, które towarzyszyły mi dobre kilka lat temu. Gonitwa myśli w mojej głowie w momencie, kiedy przyznałem sam przed sobą, że jestem na to gotowy i chcę poświęcić kolejne kilka miesięcy właśnie na ten projekt, ustała. Zamiast niej pojawił się spokój, determinacja i działanie.Jednak nie jest łatwo dostać się do Kamerunu.

Wiza? Nie tak prędko.

Żyłem jedynie nadzieją, że dam radę wszystko załatwić na czas. Do wylotu mam przecież dwa miesiące, ale… Po pierwsze przebywam jeszcze w Indiach, po drugie muszę dostać wizę, zrobić szczepienie na żółtą febrę, odpowiednie zakupy, zamówić leki… A jakby tego było mało, przecież muszę odłożyć na podróż, co wiąże się z kilkutygodniowym pobytem w Norymbergii.

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to wybierając się w ten rejon świata warto zdawać sobie sprawę z kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze nie wystarczy ubiegać się o wizę, bo żeby ją dostać potrzebujemy specjalnego zaproszenia (od mieszkańca, bądź rezydenta kraju), międzynarodowej książeczki szczepień, kompletu zdjęć i wniosków, aaa… no i najważniejsze – konsulat musi być otwarty. Twoją jedyną gwarancją dostania się „do okienka” jest szczęście, albo… i tutaj Afryka zaczyna się już w konsulacie (przecież na największy problem zawsze jest proste rozwiązanie, nieprawdaż? Przecież sami Ich tego uczyliśmy przez lata ucisku i terroru, rozwiązując tę kwestię w wiadomy sposób).

30 grudnia byłem już na pokładzie samolotu do Wiednia. Wiedziałem, że przede mną są bardzo intensywne tygodnie. W domu spędziłem zaledwie kilka dni, bo już na początku stycznia jechałem busem z Kłodzka do Waldenburga. Będąc po rozmowach z o. Wojciechem Jeziorskim, misjonarzem służącym wówczas w Kamerunie od 10 lat, byłem spokojniejszy. Wiedziałem, że w ciągu kilku dni dostanę od niego listowne zaproszenie (które de facto jest jedynie potwierdzeniem, że ktoś bierze za Ciebie odpowiedzialność w trakcie pobytu) i będę mógł rozpocząć procedurę wizową. Kolejne dni mijały na oczekiwaniu, rozmowach z bliskimi, planowaniu działań w obrębie misji (nie jechałem oglądać Kamerunu, jechałem na misje), monotonnej pracy na szklarni, aż po kilku takich dniach, które zaczęły zlewać się w jednolitą masę – przyszło moje zaproszenie! W pierwszy weekend po jego otrzymaniu byłem już w drodze do Kłodzka.

Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe i należy je zrobić jeszcze przed ubieganiem się o wizę! I z tego właśnie powodu już następnego ranka byłem w gabinecie lekarza medycyny tropikalnej. Po zakończeniu wizyty otrzymałem tzw. międzynarodową książeczkę szczepień. W tym momencie mam już wszystko, by jechać do konsulatu.

Kierunek Berlin!

Kilka zdań wyżej nie bez powodu wspomniałem, że konsulat musi być otwarty. Zadowolony, z kompletem dokumentów i recept wróciłem z powrotem do Kłodzka, by na następny dzień wyjechać do Berlina. Na stronie ambasady sprawdziłem godziny przyjęć interesantów i wszystko wydawało się jasne. Nietrudno się domyślić, że podróż odbyliśmy na darmo i odbiliśmy się od drzwi. W ten dzień w Kamerunie było Święto Narodowe, konsulat nieczynny – zapraszamy jutro. W tamtym momencie wydawało mi się, że cały plan się zawalił, ja nigdzie nie pojadę i w ogóle to wszystko jest bez sensu. Och, żebym tylko wtedy wiedział, że to jedynie początek ciężkiej przeprawy przed przekroczeniem granicy tego niezwykłego kraju. Trzaskając drzwiami, z posępnymi minami razem z Tatą wracaliśmy do Kotliny. Dwa dni później miałem pojechać do Berlina po raz kolejny, tym razem już sam, a z Berlina ruszyć dalej przez całe Niemcy do Norymbergii. I tutaj zaczęło się robić gorąco. Do wylotu pozostało około 1.5 miesiąca, ja nie mam wizy, z dwudniowego urlopu zrobił się tydzień (co miało znaczący wpływ na moje finanse na podróż), a kilka godzin przed wyjazdem do Berlina odkrywam, że cały wydech w moim wysłużonym już Peugeot 206 nadaje się do wymiany. Dzięki temu, dobre 2h – w noc przed ponad 1000 km trasą – spędzam w warsztacie zaprzyjaźnionego mechanika, który staje na wysokości zadania. Mogę jechać po wizę!

Berlin.
Ulicę przy której znajduje się konsulat już znam. Parkuję ostrożnie samochód, rozglądam się. Przed wejściem tworzy się całkiem pokaźna kolejka, czyli nie tylko ja wpadłem na pomysł, by przybyć jeszcze przed otwarciem drzwi. Godziny w kolejce mijały, poznałem kilku Kameruńczyków, jednak ku mojemu zdziwieniu w kolejce wyróżniałem się tylko ja. Czy naprawdę nikt nie lata w tamte strony? Zacząłem się zastanawiać jak daleko ja się właściwie wybieram, że to już przekracza pojęcie nawet takich krajów jak Indie, które choć piękne i egzotyczne, są mimo wszystko popularnym kierunkiem podróżniczym. I stałem tak dobre 4h kontemplując nad tym w jak Innym Świecie się znajdę, nie zdając sobie sprawy jaki wpływ wywrze to na moim życiu. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięczny, pogodny głos pięknej czarnoskórej kobiety w tradycyjnej chuście na głowie – Visa, visa? – Tak, odpowiadam w języku angielskim (choć urzędowym językiem w Kamerunie jest język francuski). Kobieta pomimo tego jak uprzejma starała się być, nie mogła mi pomóc – dziś nie dostanę wizy. Jest jednak inne rozwiązanie, mianowicie – mogę zostawić im paszport, komplet znaczków i zaadresowaną kopertę. Wówczas paszport (z wizą lub bez niej) odeślą pocztą w ciągu 30 dniu, a z moich szybkich obliczeń wyszło, że wypada to na ostatni tydzień przed wyjazdem – ogromne ryzyko, ale nie mam innego wyjścia. Po znaczki oczywiście muszę iść sam, tym samym opuszczam konsulat na dobre 30-40 minut, w pocie czoła szukając choćby kiosku na zupełnie pustej ulicy. Gdy już udało mi się kupić znaczki pocztowe i kopertę, mogłem wrócić do roześmianej Pani przy okienku, która wpuściła mnie już bez kolejki. Dłonie ściskające paszport niczym imadło niepewnie wyciągnąłem w jej stronę – Na pewno nie da się dzisiaj już nic załatwić? – pytam po raz ostatni, licząc na łut szczęścia. – No sir, adress sir – zwraca się do mnie prosząc, bym zaadresował kopertę, co oczywiście robię (na Niemiecki adres, mając nadzieję że list krajowy dotrze szybciej), po czym opuszczam kołyszący się od gwaru budynek, bez paszportu, bez wizy, bez leków. Do wyjazdu zostało 30 dni. Pozostałe 600 km, które miałem do przejechania zdezelowanym samochodem, zimą, na letnich oponach minęło sprawnie, ale nie bez niespodzianek. Mam taki zwyczaj, że jak tylko widzę kogoś łapiącego stopa i mam okazję się zatrzymać to to robię. Tym razem niestety szczęście mi nie sprzyjało i jakieś 5 minut po zabraniu pasażera mieliśmy przymusowy około godzinny postój, podczas którego tzw. „tajniacy” przeszukiwali na bocznym parkingu cały mój samochód. Gdy upewnili się, że nie przewożę żadnej kontrabandy puścili nas z uśmiechem, przepraszając za tę sytuację, zapewniając że było to zupełnie losowe.

Do mieszkania zajechałem blisko północy, dziwnie zrelaksowany, podświadomie czując, że po tylu perypetiach i niepowodzeniach w końcu coś musi się udać. Po załatwieniu formalności pozostało mi czekać na wizę i leki (głównie preparaty wspomagające walkę z malarią). Po 3 tygodniach wyciszenia i medytacji znów dopadł mnie stres, bo po moich dokumentach nie ma ani śladu, podobnie jest z paczką kurierską, która miała przyjechać do mnie z Polski. Nie zwlekając poprosiłem swojego szefa, żeby zadzwonił do sortowni. Moja paczka była podobno w mieście około 70 km od Neuenstein. Co zrobiłem? Oczywiście, że tam pojechałem tylko i wyłącznie po to, by pocałować klamkę. Paczki tam nie było, ani wcześniej, ani nie będzie jej później. Załamany wróciłem do mieszkania, zegar wybija ostatnie godziny. Dwa dni. Tyle mi zostało, a ja mam jedynie bilety lotnicze i coraz więcej obaw.

Piątek. Ostatni dzień pracy, wykonując rutynowe czynności wylałem wodę na świeżo wyczyszczoną posadzkę, a plama przybrała kształt Afryki. Moje serce wypełnił spokój, a po policzkach mimowolnie zaczęły lecieć łzy. 10 minut później Tobias przyszedł wręczyć mi dwie przesyłki. Serce waliło mi jak dzwon kiedy otwierałem kopertę, którą miesiąc wcześniej sam adresowałem, czy to mój paszport? Czy dostałem wizę? Przeglądając kolejne kartki swojego paszportu w końcu uzyskałem pewność. Otrzymałem dwumiesięczną, jednorazową wizę do Kamerunu. Następnego dnia jechałem już TGV do Paryża, nawet nie śniąc o tym jak jeszcze zaskoczy mnie ta podróż, zanim jeszcze się rozpocznie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *