Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.Moja Afryka:
(część: druga)
Panikę zastąpił spokój, kiedy już usiadłem na swoim miejscu w pędzącym 300 km/h TGV. Rzecz jasna dostanie się na odpowiedni dworzec też nie mogło przyjść mi zbyt łatwo, gdyż cała trasa z Neuenstein do Paryża obejmowała odcinek samochodem i dwie przesiadki koleją – do TGV wsiadłem dopiero w Stuttgartcie. Jednak nawet zmieniając gorączkowo stacje, walcząc z opóźnieniami i pytając obcych ludzi o jakieś wskazówki, nie denerwowałem się nawet w części tak bardzo jak przez ostatnie kilka tygodni. Wówczas czułem już na ustach smak zwycięstwa, przecież mam wszystko czego potrzebowałem, żeby wyruszyć.
Siedząc wygodnie, tyłem do kierunku jazdy, założyłem słuchawki i dałem się ponieść rytmom afrykańskich bębnów. Z błogim uśmiechem, po około trzech godzinach obudziłem się w stolicy Francji – ahhh, Paryż! No i tyle mi z tego słynnego Paryża pozostało, jest godzina 20, o 5 nad ranem muszę być na lotnisku Paryż – Orly. Z dworca poszedłem prosto na stację metra, która faktycznie zaskoczyła mnie swoim rozmiarem. Gdy już się nieco rozbudziłem i otrząsnąłem, z zakupionym biletem zacząłem podążać za tłumem stromymi schodami w podziemia. Metro było słychać już z daleka, wsiadłem prosto do wagonu, nawet nie musiałem czekać na przystanku. W kwestii spania postawiłem na… Cenę. Wybrałem „share room” na tyle daleko od centrum, że z każdą kolejną stacją ludzi w mym wagonie tylko ubywało, coraz mniej i mniej… Aż w wagonie zostałem tylko ja i czarnoskóra kobieta, z głową owiniętą w tradycyjną chustę. Gdy miętowe kafelki przesuwały się za oknem, a lampy sodowe migotały w nierównych interwałach czułem się jak w filmie, jakbym właśnie mierzył się ze swoim przeznaczeniem. Jak okaże się kilka tygodni później, dokładnie tak będzie. Kamerun splecie światło i mrok, będące na ciągłej granicy. Z wagonu wysiadłem jako ostatni, przeszedłem krótki odcinek głównej drogi w głębokim zamyśleniu, aż kątem oka spostrzegłem szyld z nazwą mojego hostelu. Po zameldowaniu i szybkim prysznicu, po prostu położyłem się na górnym łóżku. Tej nocy nie zmrużyłem oka na dłużej niż godzinę, wciąż wizualizując co może mnie spotkać na Czarnym Lądzie. Ponieważ noc w Mieście Miłości okazała się dla mnie bezsenna, nie miałem żadnego problemu żeby o 4 nad ranem zacząć się szykować do lotu. Czułem się dziwnie, nagle nerwowo co kilka minut sprawdzałem te same rzeczy, czy na pewno spakowałem paszport? Czy wziąłem wszystko, o co prosili mnie Misjonarze? Papierosa nawet nie byłem w stanie skończyć, bo ręcę trzęsły mi się tak, że nie mogłem trafić filtrem do ust. Ten stan zablokował mnie na kilka dobrych minut. Dopiero po krótkiej medytacji oddechowej byłem gotowy zamówić taksówkę. Drzwi zatrzasnąłem za sobą chwilę przed 5, przede mną niewiele ponad 10 minut jazdy. Kierowca był uprzejmy, widział mój duży plecak i charakterystyczną kurtkę obszytą flagami państw, w których miałem okazję przebywać, więc naturalnie zapytał dokąd się wybieram – Kamerun – odpowiedziałem cicho, szklanymi oczami patrząc za okno. – A gdzie to jest – zapytał kierowca, rozbrajając mnie doszczętnie. – Na końcu Świata – odparłem i pożegnałem się z taksówkarzem. Zmykając za sobą drzwi samochodu, czułem jakbym zostawiał wszystko za sobą, jakby ta przygoda, która właśnie nadchodzi, już nigdy nie pozwoliła mi wrócić i spojrzeć jeszcze raz tak samo. Zupełnie jakbym świadomie oddawał cząstkę siebie, by odkryć nową. Gdy już przekroczyłem bramy lotniska, poczułem się zagubiony jak dziecko. Bagaż musiałem nadać samodzielnie w automacie, podobnie wyglądała procedura pozyskania tzw. boarding pass. Z perspektywy czasu wiem, że to najrpostsze i najszybsze rozwiązania, ale wówczas, dla mnie było to okupione niemałym strachem (w bagażu miałem sprzęt fotograficzny, elektronikę i wiele rzeczy, które po prostu zobowiązałem się dostarczyć na misję w Ayos). Gdy miałem za sobą samodzielną odprawę i pewnie wypaloną paczkę, jak nie dwie papierosów (oj, jak ja nie lubię latać), ruszyłem na strefę bezcłową. Wszystko przebiegło, o dziwo, szybko i sprawnie, a ja miałem dla siebie jeszcze trochę czasu przed lotem, pierwszy odcinek obejmował lot na trasie Paryż – Casablanca, stamtąd miałem udać się do Yaounde, z międzylądowaniem w Duali. Czekając już przy swoim „gate” na sygnał, że możemy wchodzić na pokład, wypatrywałem charakterystycznych, ciemnych twarzy, niestety… Widziałem jedynie 3. To były dzieci. Same, choć nie do końca. Dzieci były w towarzystwie 3 rosłych mężczyzn, w pełnym oporządzeniu bojowym. Łzy stanęły mi w oczach, jednocześnie nie chciałem na to patrzeć i byłem zahipnotyzowany, zmrożony widokiem celników popędzających płaczące dzieci. Pech chciał, że zająłem miejsce dosłownie kilka rzędów za nimi. Cały lot do Casablanki widziałem ich przerażone, zdezorientowane spojrzenia, zatrzymujące się błagalnie na twarzach współpasażerów. Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie w Kamerunie, jakie są tam realia, jednak często rozmawiałem z o. Wojciechem, który służył tam od kilku lat. Wiedziałem jedno, wówczas sytuacja Kamerunu (mowa o roku 2020) stawała się coraz bardziej dramatyczna – rozpętująca się wojna domowa (pomiędzy częścią francuskojęzyczną, a chcącą uzyskać autonomię, częścią anglojęzyczną), ekstermistyczne bojówki Boko Haram, podpalenia wiosek, porwania, nadchodząca fala Covida, problem głodu… To zaledwie wierzchołek góry lodowej problemów tego kraju. Lot zatem upłynął mi na natrętnych myślach pod tytułem „co czeka te biedne dzieci, czy w ogóle mają jeszcze do kogo wracać?”. Odpowiedzi nie uzyskałem. Dzieci przy każdej próbie podjęcia kontaktu, były uciszane groźnymi spojrzeniami, a sami celnicy nie wykazywali chęci rozmowy. Pasażerowie również nie wydawali się ani zainteresowani, ani zdziwieni zaistniałą sytuacją. Byłem w szoku. Czy decydując się na wyjazd w takie miejsce, można w ogóle być aż tak znieczulonym na ludzkie cierpienie? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Ale o tym opowiem w dalszych częściach, gdy znajdziemy się już bezpośrednio w Kamerunie. Po niedługim locie, wylądowaliśmy w Maroku. Wszystko fajnie, ale… Przez opóźnienie, na przesiadkę mam… 30 minut. Czym prędzej wybiegłem z samolotu nie zważając na resztę pasażerów. Gdy powiedziałem, że mam lot łączony, ktoś z obsługi przeprowadził mnie bocznym przejściem, dzięki czemu, kilka minut później stałem już spokojnie na strefie bezcłowej przy swoim „gate”. Wzrokiem wciąż błądziłem za moimi małymi towarzyszami podróży. Niestety – straciłem ich z oczu przez pogoń na kolejny lot. Gdy wsiadłem do samolotu, znów ich ujrzałem. Tym razem usiedli na tyle, ostatni weszli na pokład, by nie rozpraszać pasażerów. Czyli jednak, tę podróż odbędziemy razem. Co do lotu, okazał się on najgorszym w moim życiu. Jeszcze przed międzylądowaniem w Duali, wpadliśmy w takie turbulencje, że musieliśmy mocno obniżyć pułap lotu, co skutkowało niemiłosiernym bólem głowy, spadkiem ciśnienia i idącą za tym paniką. Ta sytuacja trwała dobre kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Ale wylądowaliśmy, cali i bezpieczni. Jednak na radość było jeszcze za wcześnie, przed nami kolejny start i ostatnie już lądowanie, koniec z samolotami na najbliższe tygodnie. Ostatni odcinek minął sprawnie, a stres spowodowany lotem, ustąpił temu związanemu z procedurą wjazdu do kraju – z moich informacji wynikało, że wiza nie zawsze jest gwarancją wpuszczenia do kraju. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, poczułem buchające do wnętrza samolotu gorące powietrze. Była noc, a temperatura na dworze, połączona z wilgotnością powietrza na poziomie 90%, zdawała się chcieć unicestwić wszystko co żywe – a przypominam, że lecąc z zimowej Europy, byłem ubrany bardziej jak do Patagonii niż do Afryki. Z samolotu do strefy kontroli paszportowej przeszliśmy pieszo i tu pojawiło się moje pierwsze, całkiem miłe zaskoczenie – o co chodzi? Jak pewnie część z Was wie, i doświadczyła, kolejki do takowych kontroli są dzielone na obcokrajowców i obywateli danego kraju. Dlatego w „mojej” kolejce stała zaledwie garstka ludzi. Po kilku minutach, byłem już oficjalnie w Kamerunie, celnicy dokładnie sprawdzili moją wizę i Międzynarodową Książeczkę szczepień – wszystko się zgadzało. Pozostało mi zmierzyć temperaturę i odebrać bagaż. Ale i przy tej ostatniej procedurze nie obyło się bez problemów (na które też byłem przygotowywany, jeszcze przed przylotem). Gdy zbierałem już bagaż z taśmy, podeszła do mnie Pani pracująca na lotnisku, poprosiła o okazanie plakietki z kodem, w celu potwierdzenia, że to na pewno mój bagaż. Jak nietrudno się domyślić – wydruk z automatu, w którym nadałem bagaż nie wystarczył. Uratowało mnie to, że wiedziałem co znajduje się na samym dnie plecaka – KABANOSY – krzyknąłem i otworzyłem plecak od spodu. Kobieta była w takim szoku, że swoim śnieżnobiałym uśmiechem odprowadziła mnie do wyjścia i życzyła „powodzenia”. Możecie tylko domyślić się, co miałem w głowie, gdy zamiast „Enjoy”, usłyszałem „good luck here”. Na parkingu czekał na mnie o. Wojciech, dla mnie po prostu Wojtek, przecież znamy się od dziecka. Uściskaliśmy się na powitanie i wsiedliśmy w samochód terenowy, pierwszą noc spędzimy w Yaounde, na strzeżonym osiedlu, następnego dnia poznam Ministrta Obrony Narodowej i wyjadę do dżungli. Ale to dopiero początek przygód, w Mojej Afryce.