Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.Pierwsze Kroki w Indiach:
Krainie Zapachów, Barw i Ludzkich Historii
Indie to kraj wielokulturowości, różnych religii koegzystujących w ramach jednej ulicy, a także szerokiej palety smaków i ludzkich charakterów. Pojawienie się na subkontynencie tak wielu odmiennych od siebie nacji stworzyło wyjątkowy kolaż trwający w harmonii, której nie spotka się w żadnym innym kraju na świecie. Niegdyś brytyjska kolonia, której wpływ do tej pory widoczny jest w wielu zakamarkach miasta i mentalności ludzi. Nasza przygoda w Indiach ma swoje korzenie w podróży, którą odbył Maciek 5 lat wcześniej. Chciałam na własne oczy zobaczyć kraj, który odcisnął swoje piętno w jego sercu i umyśle, sprawiając, że zakochał się bezgranicznie. Miejsce, w którym wszystko wokół jest intensywne. Podobno do Indii można mieć jeden z dwóch stosunków: albo absolutnie się zakochać, albo doszczętnie znienawidzić. Przed wyjazdem trochę się bałam, że skończę w tej drugiej grupie. Nie wiedziałam jak się odnajdę wśród tłumów, czy nie przytłoczą mnie zapachy, z których Indie słyną i czy będę w stanie spojrzeć nań oczami Maćka. Lecz gdy wyjazd zaczął nieuchronnie się zbliżać, trwogę zastąpiła ekscytacja. Chęć poznania odmiennej i wyjątkowej kultury absolutnie mną zawładnęła i dałam się jej ponieść.
Po wyjściu z lotniska króla Śiwadźiego, pierwsze co poczułam to intensywny zapach przypraw, zaduch i coś słodkiego, czego nie potrafię nazwać. Ten aromat zniewalał, szykując przybyszy na to, co dopiero miało nadejść. Gdy przemierzaliśmy ulice, kierując się w stronę hostelu, wszędzie wokół walały się śmieci. Na praktycznie każdym fragmencie chodnika czy drogi, bez wyjątku. To nieodłączny element krajobrazu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Drugą rzeczą, która towarzyszy człowiekowi wszędzie, jest dźwięk klaksonu. Czasami szepczący, jedynie sygnalizujący swoją obecność, a czasem piszczący jak przejazd paznokciami po tablicy, ale zawsze obecny. Jeśli chce się poznać prawdziwe Indie, nie tylko te zamknięte w ramach muzeów, świątyń czy centrum miast, trzeba się liczyć z wszechobecnym hindi i zdecydowanym brakiem znajomości angielskiego. Chociaż jest to język urzędowy, ludzie niechętnie go stosują, o ile go znają. Mieliśmy okazję trafić do różnych dzielnic Mumbaju, odwiedzić wiele lokalnych sklepów, punktów usługowych i gastronomicznych, a także prowadziliśmy rozmowy na ulicach – często posiłkując się wsparciem tłumacza, bo nasi rozmówcy używali hindi lub arabskiego. Jedynym słowem w języku angielskim, które znali wszyscy było country. Słyszeliśmy je nawet w trakcie spacerów, kiedy mijający nas ludzie z determinacją chcieli się dowiedzieć, skąd przybywamy. Kolejną z rzeczy, które w Indiach rzucają się w oczy to kontrast między biedą, a bogactwem. Samochód wart miliony przejeżdża przez dzielnicę domów zbudowanych z blachy i sklejki. Pod warsztatem jubilera siedzi rodzina, która błaga o parę groszy na najtańszy obiad. Pod zdobionym, wiktoriańskim budynkiem siedzi staruszka bez nogi i oka. Wielopokoleniowa grupa kobiet ma swoje wyznaczone miejsce w tunelu prowadzącym do dworca, plotą kwiaty na sprzedaż, a najmłodsze dzieci wysyłane są na żebry. Wieżowce i apartamenty oddzielone są murem od torów, gdzie w małej przestrzeni ludzie znajdują schronienie, pod starą kapą i plastikowym dachem. Ten widok często łamie serce, szczególnie, gdy w takich warunkach widzi się dzieci. W tych biedniejszych dzielnicach, na ulicy w kwestii śmieci stosowana jest tak zwana spychologia. Czyli ja zamiotę śmieci sprzed swojego domu do sąsiada, sąsiad przekaże je dalej, aż do miejsca, w którym zbierają się brudy wszystkich mieszkańców. Wśród stert odpadków widać pojedyncze osoby osłonięte kawałkiem worka, które skrzętnie przeczesują hałdę, w poszukiwaniach plastiku, który można oddać na skup. Tymczasem 300 metrów wcześniej widać ekskluzywny hotel, z nocnym klubem, oświetlony niczym choinka, gdzie za cenę nocy w pokoju można by było wykarmić całą rodzinę przez tydzień. Chociaż warunki niejednokrotnie można było określić jako skrajne, w porównaniu z europejskimi standardami, ludzie nie chodzili przybici, czy markotni. Wręcz przeciwnie, większość osób miała uśmiech na ustach i figlarną iskierkę w oku. W dzielnicy przemysłowej, która ukryta była za mgłą oparów z pobliskiego zakładu, ludzie z radością do nas machali, odwzajemniając uśmiechy i zachęcając Maćka do robienia zdjęć. Po ulicach beztrosko przechadzały się kozy, koty i psy, którym jakby udzielał się humor opiekujących się nimi osób. Dzieciaki w mundurkach biegały między kałużami, żeby jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i razem z kolegami z dzielnicy spędzać czas na zewnątrz. W punktach usługowych stało zazwyczaj paru mężczyzn, którzy gawędzili w najlepsze, czasem wdając się w ożywioną dyskusję, a czasem spokojnie omawiając sprawy codzienne, żeby chwilę później wrócić do spawania czy obrabiania mięsa. W żadnym z mijanych przez nas lokali nie było drzwi – wszystko było szeroko otwarte w stronę ulicy, która jest centrum życia społecznego. Każdy ze sklepików, restauracji, kuchni, drogerii czy punktów czyszczenia klimatyzacji, wychodził lekko na chodnik. Piesi chodzą tutaj po ulicy, obok tuk-tuków, motorynek, ciężarówek i samochodów, więc chodniki stoją odłogiem. Na poboczach ustawione są rozmaite wózki, z gotowym jedzeniem, czajem (indyjska herbata), owocami, warzywami, mięsem czy gadżetami do użytku domowego. Co jakiś czas zamiast wózka zdarzy się punkt szewca czy stoisko z gazetami. Każde z takich miejsc ma swoją własną grawitację, która przyciąga ludzi, żeby zebrali się, rozmawiali, śmiali, kłócili czy załatwiali codzienne sprawunki. Przypomniało mi to trochę Amerykę Łacińską, ale z jedną ogromną różnicą. Na ulicach czy z lokali otwartych wzdłuż nich, nie dobiegała muzyka. Zupełnie jakby zgiełk życia i szmer rozmów był ich własną melodią, w rytm której funkcjonowali. Ale skąd biorą się te rozmowy? Mieszkańcy Indii są niebywale gadatliwi i chętni do dzielenia się z drugim człowiekiem… praktycznie wszystkim. Nie tylko w formie postawienia obiadu, czy opowiedzenia trochę o swojej kulturze. Ci niezwykli ludzie chcą, żebyś przeżywał razem z nimi, to co dobre i to co złe również. A ponad wszystko cenią własną rodzinę. W naszą pierwszą noc w dzielnicy Saki Naka mieliśmy przyjemność poznać Phrabakera, który z poczciwym uśmiechem na twarzy poprosił nas o zdjęcie, kiedy przycupnęliśmy pod sklepem spożywczym. Komunikując się łamanym angielskim i na migi, zaczęliśmy rozmawiać. Nie mieliśmy wówczas zbyt wiele do powiedzenia o swoich wrażeniach z Indii, więc prowadzeniem rozmowy zajął się Phrabu. Pochwalił się swoim młodszym bratem, który tego samego dnia wyjechał, aby odbyć służbę wojskową. Kiedy pokazywał nam nagrania ze swojego domu z ceremonii pożegnalnej i późniejsze z dworca kolejowego, głos zaczął mu się łamać, a oczy szklić. Powiedział, że to co robi jego brat jest bardzo ważne i jest z niego dumny, ale bał się o niego. To było zrozumiałe, w końcu służba mundurowa nie należy do bezpiecznych profesji. Serce mnie zakłuło, kiedy patrzyłam jak Phrabu próbuje powstrzymać łzy i uśmiechać się do nas. Przytuliliśmy go wspólnie z Maćkiem, mówiąc, że dziękujemy jego bratu za poświęcenie i jesteśmy pewni, że wróci cały i zdrowy do domu. Nasz wąsaty znajomy dotknął po tym mojej głowy, dłoni i stóp, po czym przyłożył ręce do serca. W kulturze indyjskiej taki gest jest powiązany z wyrażeniem szacunku i wdzięczności, symbolizuje także skupienie się na miłości. Nie spodziewałam się takiego dowodu uznania, szczególnie przebywając zaledwie parę godzin na ichniej ziemi, tym bardziej otrzymanie go było dla mnie wyjątkowe. Podczas swojego pobytu mieliśmy wiele okazji, aby bliżej poznać tę wielowymiarową nację z różnych stron i perspektyw. Mieliśmy do czynienia z ludźmi wielu wyznań, w odległych od siebie dzielnicach, z odmiennymi poglądami i opiniami na rozmaite tematy, a przeżyliśmy zaledwie tydzień w Bombaju. Niedługo dowiecie się więcej o tym, co przeżyliśmy.