Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr:Popioły Aloha:
Hawajskie Dusze po Próbie Ognia
W sierpniu 2023 roku na Hawajach wydarzyła się tragedia, która dotknęła mieszkańców rajskich wysp. 35 km od miejscowości Lahaina rozpoczęły się pożary wywołane długotrwałą suszą i przechodzącym wówczas nad Oceanem Spokojnym huraganem Dora. Ogień nie znał litości, cała wyspa stanęła w płomieniach, przemieniając w perzynę tropikalną wyspę Maui. Spłonęło ponad 2200 budynków pozbawiając rodziny dachów nad głową i źródeł dochodu.
Odwiedzając Wielką Wyspę Hawai’i, która słynie ze swoich wulkanów czułam wśród ludzi ogromny szacunek do bogini wulkanu Pele, która na swoją siedzibę wybrała wulkan Kīlauea, znajdujący się na wyspie dotykającej moich stóp. Ludzie z dumą prezentowali nam nagrania, które wykonywali dzień lub dwa wcześniej podczas aktywnej erupcji. Ogrom jeziora wrzącej lawy zapierał dech w piersi. Fascynował i przerażał jednocześnie. W sposobie jaki Polinezyjczyk wypowiadał się o zachodzących tam zjawiskach czuło się dumę z potęgi natury i energię przyjaciela przyrody emanującą z jego słów. Kiedy zapytałam go o pożary momentalnie spuścił wzrok i prędko zakończył rozmowę. Nie odpowiedział już na rzucone na pożegnanie „Aloha!”. Spotkani w mieście natywni mieszkańcy mieli ponure spojrzenia i zaciśnięte szczęki. Niechętnie rozmawiali i głównie kończyło się na dialogu przy ladzie sklepowej. Chętnymi do rozmowy okazali się imigranci pochodzących ze Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy i która poczuła ducha Hawajów, był mężczyzna sprzedający wycieczki w centrum Kony. Eksplorowaliśmy miasto, kiedy naszą uwagę zwróciła reklama „Nawiedzonych” wycieczek, zatrzymaliśmy się na chwilę, a pracownik biura zwrócił na nas uwagę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać o czasie, jaki mieliśmy na zwiedzenie tego kawałka nieba. Pierwszą propozycją była oczywiście wyprawa na wulkan, jednak z ograniczonymi środkami i przede wszystkim krótkim czasem, nie kwapiliśmy się do tej opcji. Patrzył nam głęboko w oczy podczas całej rozmowy, ale nie czułam się skrępowana, miałam wrażenie, że nawiązywała się między nami więź. Nagle wyciągnął prywatny telefon z szuflady i z łagodnym uśmiechem powiedział, że już wie co koniecznie musimy zrobić będąc w Konie – popływać z mantami. Manty – tzw. Diabły morskie – są największymi przedstawicielami płaszczek, a także fascynującymi stworzeniami, które nie stanowią zagrożenia dla człowieka. To spokojne i delikatne zwierzęta, które nie przejawiają agresywnych zachowań i nie są drapieżne z natury. Pokazał nam nagrania z własnych wypadów i dumnie zaprezentował swój tatuaż manty na ramieniu. Sprzedał nam bilety, a także pokazał na mapie jak dokładnie dojść do przystani, z której wypływają statki. Dodatkowo zaznaczył na mapie plażę, podkreślając, że koniecznie musimy ją odwiedzić przed wypłynięciem. Powodem były występujące na plaży żółwie morskie, które można oglądać w naturalnym środowisku. Nie zastanawialiśmy się ani chwili dłużej. Pieszo pokonując autostradę, dotarliśmy do rezerwatu Kaloko-Honokohau National Historical Park, gdzie można podziwiać starą pułapkę rybacką, wykorzystywaną przez pierwotnych mieszkańców wyspy, a także bungalow ze strzechy. Spacer wzdłuż plaży zaowocował spotkaniem wielu przyjaciół ze skorupami, żywiącymi się wodorostami, którymi pokryte były kamienie pod płytką linią wody. Spotkanie z tymi spokojnymi stworzeniami napełniło mnie przekonaniem o słuszności wybrania mant jako „atrakcji wieczoru”. Atrakcja przerodziła się w coś znacznie lepszego. Po krótkim wypoczynku i medytacji wskoczyliśmy na łódkę, prowadzoną przez sympatycznych zajawkowiczów. Między pasażerami dało się wyczuć pełne oczekiwania napięcie i ogólną ekscytację. Wypływając z zatoki widok umilało nam chylące się ku zachodowi słońce. Niebo pokryło się odcieniami pomarańczu i różu. Dopłynęliśmy do małej zatoki, kiedy słońce ukryło się już za linią horyzontu. Zaopatrzeni w rurki i okulary zanurzyliśmy się w zimną toń. Powierzchnia wody drgała w oczekiwaniu. Nagle z bezkresu czerni pod nami wyłoniła się ogromna, otwarta paszcza, płynąca prosto na nas. Miałam wrażenie, że serce na moment przestało mi bić, aby powrócić do życia w chwili, gdy manta wywinęła zgrabnego fikołka tuż przy nas. Dwanaście majestatycznych stworzeń rozpoczęło taniec pod nami. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Trudno było oderwać wzrok od pełnych gracji ruchów mant. Każdy zaczepny piruet i machnięcie płetw napełniało mnie spokojem i harmonią płynącą od Duchów Oceanu. Każda z nich miała własną osobowość, którą pokazywała w tańcu – jedne były bardziej nieśmiałe, inne opanowane, a niektóre zawadiackie: jedna z mant wyjątkowo często podpływała bliżej, jakby chciała spłatać nam figla. To było bardzo intensywne doświadczenie. Po wyjściu z wody, czułam się jakby jednocześnie ktoś podpiął do mnie akumulator i zdzielił obuchem – lekko zdezorientowana, ale naładowana pozytywną energią do granic możliwości. Oglądając pozostałych pasażerów, myślałam, że patrzę w krzywe zwierciadło – chociaż wszyscy różniliśmy się od siebie, każdy miał taki sam błogi wyraz twarzy. Duch Aloha ewidentnie udzielił się naszym współtowarzyszom. Po wyjściu na parking, uświadomiliśmy sobie, że wylądowaliśmy daleko od hostelu, jest noc, a my nie mamy czym zaspokoić rozegranych kiszek. Podbiegliśmy do trójki nastolatków, którzy rozmawiali przy samochodzie – okazało się, że to znajomi, którzy przylecieli na Hawaje z okazji urodzin swojego kumpla (to był moment jak z amerykańskiego filmu). Zapytaliśmy, czy nie jadą do centrum miasteczka, a kierowca z uśmiechem zaprosił nas do wspólnej jazdy. Zrobiliśmy szybkie zakupy w supermarkecie, a potem chłopak zaproponował nam podwózkę „do domu”. Podczas jazdy opowiadał nam o swoim życiu w Kalifornii, studiach i pasji do motocykli. Cieszył się, że miał okazję nam pomóc, szczególnie w takim miejscu, które przeżyło tyle zła w ostatnim czasie. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się w kierunku naszego lokum. Najciekawszym spotkaniem tego wyjazdu, była para, którą poznaliśmy na Aeolian Ranch, będącym naszą siedzibą na krótkie dwa dni. Małżeństwo mieszkające na Hawajach od 10 lat. Brytyjczyk Danny poznał swoją żonę, Sofię pochodzącą z Kalifornii, w Tajlandii, gdzie zdecydowali się wyruszyć w podróż spełniając wspólne marzenie o dogłębnym poznaniu ulubionego stanu Elvisa. Stracili rachubę w czasie spędzonym na każdej z wysp. Ich nomadzki styl życia wywołał we mnie zachwyt. Podczas opowiadania im swoich przygód, które przeżyliśmy w Inglewood (LA), Sofia łapała się za głowę. Jej uniesione brwi i otwarte usta były spowodowane złą sławą, którą owiana jest dzielnica. Głównie była zaskoczona, że wróciliśmy bez połamanych kości i z całą zawartością portfela. Długi pobyt wśród wielopokoleniowych mieszkańców wysp sprawił, że Danny obmyślił intrygujący koncept Wysp Hawajskich jako czakr energii Hawajczyków – żyjącego w nich ducha Aloha. Zwrócił moją uwagę na zachowanie natywnych mieszkańców, widoczny na ich twarzach ból, brak chęci rozmowy i ogólne przygnębienie – powiedział, że wcześniej tak nie było. Ludzie byli radośni, otwarcie zachęcali do dyskusji, jednak tragedia Maui mocno wypłynęła na Hawajczyków. Czakry to centra energetyczne w ciele, które według tradycji hinduistycznej i niektórych systemów medycyny alternatywnej, odpowiadają za różne aspekty naszego fizycznego, emocjonalnego i duchowego zdrowia. Istnieje siedem głównych czakr, które są rozmieszczone wzdłuż kręgosłupa, od podstawy aż do czubka głowy. Każda czakra ma swoje unikalne właściwości i odpowiada za określone funkcje ciała oraz aspekty życia. Technicznie wysp w archipelagu jest osiem, jednak tylko siedem z nich jest zamieszkałych – ósma wyspa Kahoʻolawe jest terenem przeznaczonym wyłącznie do ćwiczeń militarnych. Danny porównał każdą z wysp do poszczególnych czakr: