Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

Sattwostop #2
Od Piwnicy po Kresy

Serdecznie pożegnaliśmy się z Piwnicą, wysiadając w przykrakowiskich Balicach, słysząc w odzewie słowa zachęty i otuchy, a także nieliczne żarty. Trzymali za nas kciuki i życzyli powodzenia w planowanej przez nas wyprawie. Z nową energią wypadliśmy z autokaru, aby chwilę później stać już w gotowości przed małym parkingiem za bramkami, trzymając karton dumnie nad głową. Kolejne kilometry (130) były za nami. Prawo w Polsce zabrania zatrzymywania samochodów na autostradzie, jednak nie dotyczy to parkingów i stacji benzynowych, dlatego w takim miejscu można ze spokojem stanąć. Dodatkowym plusem jest fakt, że od bramek kierowcy jadą stosunkowo powoli, co pozwala na zastanowienie się i ewentualne odczytanie destynacji. Po czym poznać, że wybrało się dobre miejsce na łapanie? Po tym, że nie stoi się tam długo. Parę minut trzymania ręki w górze i na wjeździe na parking zatrzymała się pojazd. Oto był nasz kierowca w białej lawecie, który od razu wyszedł z samochodu i zaczął przerzucać rzeczy, żebyśmy wszyscy zmieścili się w szoferce. Kierował się na Jarosław, gdzie obiecał nas podrzucić.

Tak poznaliśmy Daniela, kierowcę, który jeździł po całej Europie, zgarniając samochody dla ubezpieczalni. W swojej karierze miał już nie jeden kurs, a w momencie, w którym wsiedliśmy z nim do samochodu na liczniku miał trasę wynoszącą ponad 3 tysiące kilometrów. Pochodził z okolic Szczecina, zadziwiła nas jego obecność na trasie do Jarosławia, znajdującego się po drugiej stronie Polski. Ale co tu dużo mówić, jak jest kurs, to trzeba jechać. Auto znajdujące się na lawecie miało za sobą kawał historii, zwiedzając na naczepie ponad połowę Europy. Powiedzieć, że ten człowiek uwielbiał swoją pracę, to jak nie powiedzieć nic. Pasja, z jaką wypowiadał się na tematy motoryzacyjne, była nie do podrobienia. Większym szczęściem była dla niego tylko jego rodzina, którą chwalił się przez większość czasu spędzonego wspólnie z nami. Był to niewątpliwie człowiek porywczy, ale jednocześnie świetnie zorganizowany i z żelaznym moralnym kompasem. Zaskoczył nas, kiedy wypowiedział zdanie: „Normalnie nie zabieram ludzi na stopa, ale jak zobaczyłem was, od razu wiedziałem, że dobrze będzie się zatrzymać”.

Od momentu zamknięcia drzwi, w szoferce dało się poczuć specyficzną, ale zachęcającą do rozmów atmosferę. Daniel zapytał dlaczego kierujemy się w tamtą stronę, więc od razu zdradziliśmy mu nasze zamiary. Był lekko zdziwiony, jak chyba każda osoba, której mówiliśmy, że zmierzamy na Ukrainę. Stwierdził, że dobrze, że mamy pasję, coś czemu chcemy się poświęcić i to, za czym trzeba gonić w życiu. Podał samego siebie jako przykład. Sam z siebie przyznał, że praca, którą wykonuje, może i nie jest wybitna, ale po pierwsze – jest potrzebna, bo zawsze się znajdzie ktoś kogo trzeba odholować, a po drugie – to jest właśnie coś, co go kręci. A skoro może połączyć robienie tego, co uwielbia i jednocześnie zarabiać na utrzymanie rodziny, to dlaczego tego nie połączyć? Powołał się w tym momencie na Konfucjusza, wypowiadając jeden z najsłynniejszych cytatów myśliciela: „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.” Jak powiedział, tak zrobił. Powiedział, że jazda za kierownicą, to jest jego konik, jego własny napęd, coś co absolutnie uwielbia. Pokonywanie kolejnych kilometrów, zmiany scenerii za oknami, dźwięk silnika – jego światem była droga. Nie ważne w jakim kierunku, ważne, że dalej i dalej – kończąc jeden kurs, już łapał kolejny, żeby nie zostać w stagnacji. Znaleźliśmy wspólny mianownik, który nas łączył i który, być może, skłonił Daniela do zatrzymania się i zabrania nas ze sobą. Potrzeba bycia na trasie, szlaku, w drodze.

Jak przystało na kierowcę z takim doświadczeniem, prowadził znakomicie. Tym bardziej irytowały go przewinienia innych uczestników ruchu drogowego, którzy byli potencjalnym zagrożeniem na drodze. Nerwy uwydatniały się, kiedy ktoś trzymał się za blisko jego tyłu, ale szczególnie intensywnie reagował, jeśli zobaczył kogoś rozmawiającego przez telefon za kierownicą. Na początek rzucał wiązankę godną najlepszego z szewców. Mówił wtedy, że ludzie kompletnie nie mają pomyślunku, skupiają się na rozmowie, przestają aktywnie patrzeć na drogę, a z tego prosta droga do nieszczęścia, zwłaszcza przy takich prędkościach. Zgodziliśmy się z naszym gospodarzem i rozpoczęliśmy drobną debatę na ten temat. Oprócz rozwlekłych rozmów o kierowcach, ich przewinieniach i zwyczajach, Daniel często chwalił się swoją rodziną. W szczególności jej najmłodszym członkiem – 1,5-rocznym Kubusiem. Jego miłość do rodziny było widać w każdym wypowiadanym na jej temat słowie i w każdym nawet najdrobniejszym geście. Opowiadał nam o nich wiele historii, z których wręcz emanowała duma. Z fascynacją przysłuchiwałam się jak opowiadał kolejne, zachwycając się tym, jak rodzinnego człowieka mam przed sobą. Jednak w moich oczach, szczególnie godnym podziwu, było jego podejście do żony, która zadzwoniła parę razy w trakcie naszej wspólnej podróży. Daniel od razu zmieniał ton głosu, na bardziej delikatny, wręcz przepełniony czułością (co było szczególnie zabawne, gdy chwilę wcześniej wydzierał z siebie przekleństwa). To była kobieta jego życia, matka jego dzieci i jego wybranka – to właśnie mówił każdą komórką swojego ciała, pytając o jej samopoczucie i stan dzieci. Był jej wdzięczny za zajmowanie się domem i rodziną, ale także kwestiami merytorycznymi ich firmy. On odpowiadał za wykonanie zlecenia, ona za jego znalezienie, rozliczenie, itd. Dzięki współpracy stworzyli razem dom – miejsce, które zapewnia przeżycie i dostatek ich rodzinie. Zapytałam Daniela, czy tęskni za nimi w trasie. Zdradził nam, że najbardziej chciałby kupić campera i razem z nimi jeździć. Po Polsce, Europie. Byle tylko zostać w ruchu i jednocześnie być z rodziną, mówił to z wyraźnie wypisanym niedoścignionym marzeniem w głosie. Przed nami był człowiek wiecznie rozdarty na dwoje – pragnący spędzania czasu z rodziną, a jednocześnie z pasją w sercu, którą pragnął pielęgnować. Jednak to nie przeszkadzało mu w byciu szczęśliwym. Pogodził się z własnym rozdarciem i wyciągał z życia to co dla niego i jego rodziny było najlepsze. Było od niego czuć satysfakcję. Doprowadził do takiego momentu, że był w stanie jednocześnie realizować się na dwóch płaszczyznach, za co go podziwiam. Niewielu jest w stanie doprowadzić własnymi działaniami do takiego momentu w życiu, ale on zrobił to po mistrzowsku.

Z żalem pokonywaliśmy ostatnie kilometry trasy, wiedząc, że zaraz chwila przeminie i nasze wspólne dywagacje się zakończą. Wysadził nas na samym wjeździe na autostradę, która z Jarosławia prowadziła do Rzeszowa lub w kierunku granicy z Ukrainą. Życzyliśmy sobie dużo zdrowia i wzajemnego powodzenia w drodze, z nadzieją, że nasze drogi jeszcze kiedyś się przetną. Spotkanie z tym człowiekiem było niezwykłe, bardzo się cieszę, że mieliśmy okazję poprowadzić z nim dłuższy dialog, a nie jedynie przelotną rozmowę. Wzięłam spotkanie z Danielem za dobry omen. Nie upłynął jeszcze nawet pierwszy dzień naszej podróży, a już ludzie nam dopisywali. Mieliśmy okazję trafić na tych intrygujących i uczynnych – zarówno w drodze do Jarosławia, jak wydostając się z niego.

Po rozstaniu z Danielem, ustawiliśmy się na rondzie wylotowym z Jarosławia. Wspólnie z nim pokonaliśmy 228 km, przybliżających nas do celu. Słońce już zaczęło powoli chować się za szpalerem drzew, roztaczając aurę zachodu i zasadzając w nas ziarenko niepokoju. Aut jadących w naszym kierunku było niewiele, a czas mijał, zbliżając nas do nocy, która oznaczała konieczność znalezienia miejsca do spania i rozłożenia namiotu. Niepewność to nieodłączny element podróży autostopem. Dopóki nie rozłożysz obozu, nigdy nie wiesz jaką odległość uda Ci się ostatecznie pokonać danego dnia. Staliśmy wytrwale z nowym kartonem, na którym zaznaczyliśmy, że chcemy dostać się za granicę z Ukrainą, bo na dotarcie do samego Lwowa już nie liczyliśmy. Gdy dywagowaliśmy o tym, co robić dalej, podjechał do nas jegomość na skuterze. Zapytał, co nas ciągnie do tego kraju i powiedział, że raczej nic nie złapiemy w tamtym kierunku, szczególnie w sobotę wieczór. Radził nam ponowną próbę w poniedziałek. Nie podchodziliśmy optymistycznie do tej opcji, w poniedziałek najpóźniej chcieliśmy znaleźć się w Mołdawii. Z lekka zrezygnowani dalej staliśmy, już gotowi zawinąć mandżur i kierować się w stronę pobliskiego lasu, gdy obok nas zaparkował dostawczak. I oto przybył nasz ratunek – Andrei.

Andrei był Ukraińcem, który od ośmiu lat mieszkał w Polsce. Pracował dla fundacji, która wspierała uchodźców wojennych z Ukrainy. Akurat miał 2-godzinną przerwę w zbieraniu żywności z okolicznych marketów i stwierdził, że skoro ma czekać bezczynnie w miejscu, to pomoże nam zbliżyć się do upragnionego celu. Zawiózł nas 40 km do przejścia granicznego w Medyce, które było o 10 km dalej, niż przejście w Korczowej, do którego się kierowaliśmy. Powód był prosty – Andrei nie przejeżdżał przez samą granicę, a w Medyce, można przejść pieszo, w przeciwieństwie do Korczowej. Gdyby zawiózł nas do naszej pierwotnej destynacji, najpewniej resztę nocy spędzilibyśmy na szukaniu, wśród kierowców stojących na przejściu granicznym, kogoś chętnego do zabrania nas, a to ciężki kawałek chleba. Ale więcej o samym przejściu później, wracając do meritum. Andrei zaczął pracować dla fundacji od razu po rozpoczęciu wojny, zrobił to, żeby pomagać swoim rodakom, czuł, że to jest jego obowiązek. Powiedział, że to była najlepsza praca jaką miał. Nie dość, że dawała mu uczucie spełnienia i satysfakcji, to nigdy nie była nudna – zawsze miał coś do zrobienia – a to gdzieś pojechać, coś załatwić, a to na terenie ośrodka czekały na niego mniejsze lub większe prace. „Nie mam tam konkretnej funkcji – robię to, co akurat jest do roboty.” – powiedział. Gdy nam o tym opowiadał, w jego wzroku pojawiała się tęsknota, a w głosie słychać było nostalgię. Zaintrygowani zapytaliśmy, co jest ich powodem. Z mieszaniną smutku i szczęścia opowiedział nam, jak jego praca wygląda teraz, a jak wyglądała na samym początku.

Podczas pierwszych paru miesięcy Andrei nie wiedział w co ręce włożyć – cały czas przybywało osób, które potrzebowały pomocy, uciekając od wojny. Im więcej ludzi się pojawiało, tym więcej było do zrobienia: trzeba odbierać uchodźców z granicy, ktoś potrzebował pomocy z dokumentami, ktoś inny przy znalezieniu pracy, a jeszcze inni przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb – takich jak jedzenie czy nocleg. Andrei pomagał przy wszystkim po trochu, ułatwiając mieszkańcom swojego kraju chociaż pozorny powrót do normalności. Widział wdzięczność na twarzach swoich rodaków i nie oszczędzał się – pracował od rana do nocy – ale był szczęśliwy, mając świadomość, że robi coś dobrego. Powiedział, że on miał szczęście w życiu, czego wiele osób nie może powiedzieć i trzeba pomagać. Serce mi się rozgrzewało, kiedy go słuchałam. Bo był to człowiek, którego można było nazwać nie tylko altruistą, ale również patriotą. Mam wrażenie, że w Polsce to wypaczone słowo, z góry nacechowane negatywnie i przywołujące na myśl podpalenia z obchodów Dnia Niepodległości. Obok siebie mieliśmy żyjący przykład tego, co powinno ono oznaczać. Człowieka, który kochał swój kraj i przede wszystkim swoich współbraci. Jednak z czasem, ośrodek zaczął pustoszeć. Ludzie, którzy chcieli czegoś więcej niż pustej egzystencji, zaczęli wyjeżdżać. Niektórzy osadzili się w Polsce, znajdując prace, mieszkania; inni ruszyli dalej, na Zachód, w poszukiwaniu dobrobytu dla swoich rodzin; a jeszcze inni wrócili do ojczyzny, odbudować swoje życia. W ośrodku zostali jedynie ci, których z czystym sumieniem mogę nazwać wyrzutkami, po tym co powiedział o nich Andrei. To osoby bez kwalifikacji, perspektyw, leniwe i często uzależnione, które nie mają gdzie się podziać – a w ośrodku mają zapewniony własny kąt, pełny brzuch i nie potrzebują niczego więcej. To był główny powód, przez który Andrei zaczął z mniejszym entuzjazmem podchodzić do swojej pracy. Zaczynał czuć się jak cieć, bo teraz jego głównym zadaniem stało się robienie rutynowych objazdów po marketach, żeby zbierać naszykowaną dla nich żywność, niewiele więcej poza tym.

Ciężko jest nie zauważyć, w jaki sposób zachowują się niektórzy uchodźcy, którzy nadal mieszkają w Polsce. Zamiast wdzięczności, co raz częściej widoczna jest roszczeniowość, a zamiast chęci poprawy, spacery do pobliskiego monopolowego. Zapytałam wprost, co Andrei sądzi o ludziach, którzy zachowują się w taki sposób. Spuścił wzrok, zmartwienie wyrysowało wyraźny ślad między jego zmarszczonymi brwiami i już czułam w powietrzu nadchodzącą zmianę tematu. Zamiast tego, powiedział, że jest mu wstyd. Tak zwyczajnie, po ludzku, wstyd. Ponieważ wie, że Polacy, jako ludzie i jako kraj, pomogli im najbardziej, szczególnie w tych pierwszych miesiącach. Delikatnie zaznaczył, że nie było w tym nawet odrobiny zawahania – tylko pokazaliśmy prawdziwe, sąsiedzkie wsparcie, a osoby, które żyją w taki sposób i bezwstydnie wykorzystują swoją sytuację, są najmniej warte otrzymywanej pomocy. Określał ich wprost jako pozbawione szacunku do własnej ojczyzny i do ludzi, w znaczeniu ogólnym. Żałował, że jego rodacy dają takie świadectwo o Ukrainie – wyjeżdżając za granicę stajesz się też w pewien sposób ambasadorem własnego kraju – i wielu jest takich, którzy przez pryzmat zachowania jednego człowieka oceniać będą całą nację. Nie mieściło mu się w głowie, że można mieszkać od ponad 2 lat w kraju i nie znać nawet podstaw języka. On sam nie potrafiłby siedzieć tyle czasu w miejscu, nie próbując zrobić nic. Po powiedzeniu o tym, ze smutkiem przyznał, że to chyba pora na znalezienie nowej pracy. W tamtym momencie, głównie się męczył, nie chciał wstawać rano, a najbardziej przeszkadzał mu fakt, że to już nie była pomoc osobom, które jej potrzebują – a ułatwianie życia tym, którzy nie są tego warci.

Bardzo przykro było słuchać słów Andreia. W tonie jego głosu dało się wyczuć poczucie winy, co tylko spotęgowało moją niechęć do tych ludzi – wykorzystujących – bo dobry człowiek, który daje z siebie 200% każdego dnia i pomaga ze wszystkich sił, czuje się przez nich winny. W jakiś sposób odpowiedzialny za ich zachowanie, chociaż sam nie przejawiał takich skłonności. Miałam wrażenie, że Andrei stara się nadrobić swoim zachowaniem za wszystkich. Podróż nie trwała zbyt długo, zmieniliśmy temat na jeden z tych pozytywniejszych i popychaliśmy pierdoły, zbliżając się do przejścia granicznego. Już z daleka widoczny był sznur samochodów, które czekały na swoją kolej przy kontroli. Andrei wysadził nas dosłownie obok wejścia dla osób przekraczających granicę pieszo. Nie chciał nas wysadzić z pustymi rękoma, więc zapytał czy nie potrzebujemy czegoś na wyjazd. Zaproponował olej, paczkę mokrych chusteczek i papier toaletowy. Z chęcią przyjęliśmy artykuły higieniczne, bo tego nigdy za wiele, ale uprzejmie podziękowaliśmy za olej. To było dla mnie niezwykłe, że nawet przy pożegnaniu okazał szczodrość, chciał dać nam od siebie jak najwięcej, chociaż już tak wiele dla nas zrobił. Zaznaczyłam to przy pożegnaniu, a wtedy wypowiedział słowa, które powinien usłyszeć każdy. „Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, nie patrzysz na kraj z jakiego pochodzi, tylko pomagasz.” Wzruszył mnie tymi słowami, to było wspaniałe pożegnanie z Polską. Z żalem odchodziłam od dostawczaka w kierunku granicy.

W końcu nadszedł ten moment – wchodzimy na Ukrainę. Kraj ogarnięty wojną, który przyprawiał najbliższych o palpitacje. Poziom nerwów zaczął wzrastać. Umysł spowiła mgła, składająca się głównie z wątpliwości. Czy uda nam się przejść? Jeśli nie, co dalej? A co, jeśli pojawi się problem z paszportami? Odepchnęłam od siebie natrętne myśli. Najważniejsze, to odbyć kontrolę paszportową i na tym się skupiłam. Od drogi przeszliśmy do niewielkiego budynku z obrotowymi drzwiami. Na przejściu akurat trwała zmiana strażników, co dało nam chwilę na reorganizację i wyciągnięcie paszportów. Oprócz nas, w kolejce czekała jedna dziewczyna, która wydawała się znudzona. Uspokoiło mnie to, bo skoro ona była spokojna, to sama nie miałam powodów do niepokoju. Kontrola poszła gładko, szybkie sprawdzenie paszportów i już zmierzaliśmy w kierunku kontroli po stronie ukraińskiej. W kolejce do jednego okienka stał cały szpaler żołnierzy. Minęliśmy ich, aby skierować się do kontroli przeznaczonej dla osób z paszportami z Unii. Pani po drugiej stronie była, delikatnie mówiąc, zdziwiona naszym widokiem. Nie powiedziała jednak nic, wbiła tylko pieczątkę w paszport i życzyła nam dobrego wieczoru. Od razu przy wyjściu ze strefy rządowej czekała cała chmara taksówkarzy, którzy zaczęli zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Kłóciło się to z naszą wizją, więc minęliśmy ich i ruszyliśmy w drogę. Nie widzieliśmy autobusów ani świateł w mieście. Rozglądając się, zauważyliśmy tę samą dziewczynę, która wspólnie z nami przechodziła przez bramki. Podbiegłam do niej, żeby zapytać o wskazówki.

Okazało się, że nasza rodaczka czekała na swojego znajomego, który miał ją zabrać do Mościsk, znajdujących się w 1/3 drogi do Lwowa. Zapytaliśmy ją o autobusy, jednak nie zauważyliśmy, że na zegarze wybiła już 22:00 – czyli godzina policyjna, teoretycznie nikt nie powinien przebywać poza domem, więc na autobus nie było co liczyć. Chcieliśmy rozbić namiot w pobliskim lesie, jednak dziewczyna zatrzymała nas, mówiąc, że obowiązuje zakaz koczowania w przygranicznych lasach – mogło się to skończyć mandatem, a w gorszym przypadku, aresztowaniem. Zimny pot oblał mi plecy. Powstrzymując dreszcze, zapytałam czy ewentualnie nie moglibyśmy się zabrać razem z nią. Musiała na początku ustalić to ze swoim znajomym. Był w wieku poborowym, więc nie chciał narażać się na niepotrzebne ryzyko. Po kilku minutach zażartej dyskusji, zgodzili się nas zabrać. Ulga, którą w tym momencie odczułam, rozluźniła całe moje ciało. Miałam wrażenie, że dostrzegła panikę w moich oczach i nie chciała zostawiać nas samych, bez noclegu, w obcym kraju. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna. Z entuzjazmem wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Ze względu na panujące warunku przewieźli nas do Szegin, małej wioski, znajdującej się zaledwie 2 km od granicy, wysadzając nas na parkingu hostelu. Posiadał on dużą, drewnianą wiatę przed wejściem – duże drewniane ławy wydawały się idealnym miejscem na rozłożenie śpiwora. Dziewczyna, z którą jechaliśmy, mówiła biegle po ukraińsku i polsku, posłużyła nam za tłumacza w rozmowie z obsługą. Kobieta pracująca na nocną zmianę, zgodziła się, żebyśmy spali w wiacie, udostępniła nam internet i zostawiła samych sobie. Pożegnaliśmy się z dziewczyną, która nam pomogła, dziękując, że nie zostawiła nas samych. Z uśmiechem życzyła nam powodzenia i wspólnie ze swoim znajomym odjechali.

Z ulgą ściągnęłam plecak. Z wiaty nie dało się skorzystać z łazienki, więc staliśmy się stałymi klientami stacji benzynowej, która znajdowała się naprzeciwko, jednak nie miałam nic przeciwko. Stres związany z przedostaniem się za granicę, zaczął odchodzić w zapomnienie i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Rozłożyliśmy obóz, włączyliśmy przenośny palnik i zjedliśmy kolację, rozmawiając o przygodach, które udało nam się przeżyć tego dnia. Intensywność wyjazdu dawała o sobie znać w zmęczeniu, które ogarnęło nas w trymiga. To był dzień pełen wrażeń i już nie mogłam się doczekać co przyniesie kolejny. Ułożyłam głowę na prowizorycznej poduszce (pokrowiec na śpiwór wypełniony bluzą), a sen przyszedł chwilę później. Co przyniósł kolejny dzień? Dowiecie się wkrótce.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *