Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

Sattwostop #6
Sen pod Bocianim Gniazdem

Zmierzch powitał nas szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak pierwszy raz od kilku dni, nie czuliśmy w związku z tym żadnej presji. Słońce majestatycznie chyliło się ku zachodowi, a wokół nas były tylko pola słoneczników. Zgodnie z informacjami, które zbieraliśmy przed podjęciem się podróży, w Mołdawii można biwakować w dowolnym miejscu, o ile nie jest to teren prywatny. Z tą wiedzą i optymizmem kierowaliśmy się w stronę najbliższego miasta przy granicy, po drodze wypatrując miejsca na nocleg i próbując zatrzymać nieliczne, mijające nas pojazdy. Ogarnęło nas niemałe zdziwienie, gdy raptem czwarty kierowca zatrzymał się na środku drogi, by uzgodnić, czy udajemy się w tym samym kierunku.

Dobrodziejem był ukraiński kierowca tira, co wprawiło nas w jeszcze większe osłupienie. Kierował się do stolicy Mołdawii – Kiszyniewa, co na początku wzbudziło w nas ogromny entuzjazm. Kiedy przez dwa dni nie możecie pokonać 250km, a potem ktoś za jednym razem proponuje Wam 400km podwózkę… Ciężko nie wpaść w zachwyt. Zostaliśmy zaproszeni do szoferki, Mania okrzyknięta “silną babką”, po tym jak sama wrzuciła swój plecak do szoferki, dostała miejsce na łóżku, w kabinie. Ja zająłem fotel koło kierowcy. Lekko szarpiąc, ruszyliśmy przed siebie. Było już po zachodzie słońca.

Porozumiewaliśmy się po rosyjsku i polsku, pomimo tego nasza konwersacja przebiegała płynnie. Ponieważ nasz towarzysz dał się poznać jako bezpośredni mężczyzna, dość szybko przeszedłem do nurtującego mnie pytania. Zwracając się do niego w serdeczny sposób, zapytałem – “dlaczego na Ukrainie niewiele osób chciało nas podwieźć, a w Mołdawii jest to o wiele prostsze? Ludzie reagują inaczej.” Odpowiedź wbiła mnie w fotel i uświadomiła nam jak ogromne mieliśmy szczęście. Z powodu stanu wojennego, obywatele Ukrainy mają odgórny ZAKAZ PODEJMOWANIA AUTOSTOPOWICZÓW. Powody są różne, szpiegostwo, dezercja, tak czy inaczej, nikt nie chce się narażać. Kierowca po odpowiedzi na moje pytanie, dodał, że widział nas już przed granicą i cieszy się, że spotkaliśmy się po stronie mołdawskiej. Bardzo chciał nam pomóc, a na Ukrainie, zwyczajnie nie mógł.

Kolejne kilometry poświęciliśmy na regenerację sił w rytmach reggae. Ale ponieważ spokojna podróż nie jest naszą domeną, nie obyło się bez przygód. Takich jak chowanie się przez Matyldę w szoferce, podczas gdy mijaliśmy patrol policji. Po około trzech godzinach jazdy sprawdziłem nawigację, dochodziła 23, a my przejechaliśmy raptem 120 km. Jazda była przyjemna i komfortowa, ale w tym tempie mogliśmy spodziewać się dojazdu do Kiszyniowa nad ranem, czego woleliśmy uniknąć. Okazało się, że znajdujemy się niedaleko Bielc, drugiego największego miasta Mołdawii, liczącego niespełna 150 tys. mieszkańców. Zgodnie uznaliśmy, że zatrzymamy się w wiosce przed miastem, by następnego dnia wyruszyć w dalszą podróż w głąb kraju.

Tak też zrobiliśmy, podziękowaliśmy mężczyźnie za jego uprzejmość, pożegnaliśmy się w radosnej atmosferze i nawzajem życzyliśmy sobie powodzenia. Skierowaliśmy się na stację benzynową, żeby uzupełnić zapasy wody, gdzie ceny okazały się zaskakująco przystępne. Z butelkami pod pachą, ostatkami sił udaliśmy się w kierunku skraju wioski. Podczas krótkiego spaceru, natrafiliśmy na pastwisko, nie zastanawiając się zbyt długo, zaczęliśmy rozbijać namiot. Tę noc spędziliśmy pod setkami gwiazd, i jak mam być szczery, to było najpiękniejsze miejsce, w jakim rozbiliśmy obóz podczas tej wyprawy.

Wstaliśmy jak zwykle, przed godziną ósmą. Gdy przetarłem oczy, znalazłem okulary i uchyliłem wejście do namiotu, spostrzegłem troje dzieci, w asyście starszego mężczyzny i… krów. Napawając się sielską atmosferą, zjedliśmy śniadanie. Ludzie mijający pastwisko sami nie zwracali na nas uwagi, jednak odpowiadali na nasze uśmiechy i powitania. Ten poranek pozwolił nam odzyskać siły i pozytywne nastawienie. Godzinę później staliśmy z kciukami uniesionymi w górę przy głównej drodze w kierunku Bielc.

Podobnie jak poprzedniego dnia, łapanie stopa zajęło nam zaledwie kilka minut. Wsiedliśmy do czarnego sedana na tylne siedzenia. Przywitało nas dwóch rosłych, brodatych mężczyzn, jechali prosto do miasta. Z samochodu wyszliśmy wręcz obolali ze śmiechu. Nasi rozmówcy znali język rosyjski i angielski, ale ich zamiłowanie do języków słowiańskich, popchnęło ich w stronę polskich przekleństw, które wplatali w swoje wypowiedzi. Na pożegnanie wymieniliśmy się numerami telefonów. Kierowca dumnie stwierdził, że teraz to on nas chroni i odpowiada za nas w Mołdawii, w razie problemów mogliśmy się z nim kontaktować.

Wysadzili nas przy głównym dworcu, uzgodniliśmy, że zobaczymy kawałek miasta, uzupełnimy zapasy i skierujemy się w stronę Styrczy. Mijając iście sowieckie budownictwo, po około 2 km dotarliśmy do głównego placu miejskiego. Niedokończona budowa, fontanna, kawałek placu i Teatr Narodowy, ot, całe centrum. Spokój na twarzach ludzi i gracja z jaką się nieśpiesznie poruszali, były czymś co skłoniło nas do dołączenia do nich pod cieniem drzew. Dokładnie tak samo jak o poranku, nikt się nam nie przyglądał, nikt nie zaczepiał, po prostu byliśmy częścią krajobrazu, jak oni wszyscy. Każdy żył swoją chwilą, w swoim świecie, nie wtrącając się w sprawy innych ludzi. I tego spokoju właśnie poszukiwaliśmy, a krótka drzemka na środku placu pozwoliła nam odzyskać siły, co było niezwykle ważne w 40 stopniowym upale.

Zakupy zrobiliśmy na lokalnym targu, duża hala podzielona była na strefy z warzywami, owocami, pieczywem, nabiałem itd. Najdziwniejsze dla nas było to, że w każdym punkcie zostaliśmy obsłużeni jak każdy inny klient. Bez nadmiernego entuzjazmu, propozycji dodatkowych artykułów, czy zawyżania cen. Z siatką pełną zakupów dumnie skierowaliśmy nasze nogi do wyjścia. Nie było jeszcze nawet dwunastej, a my chcieliśmy pokonać zaledwie 40 km do Styrczy, by tam rozbić obóz na około 2-3 dni. Nieśpiesznie, podążaliśmy według wskazań nawigacji do głównej drogi. Jednak za lekko być nie może, po przejściu 2.5 km w pełnym słońcu, dwójka naszych rówieśników, zawróciła nas do Dworca Głównego, z którego przeszliśmy do centrum. Nie napełniło nas to optymizmem, ale dzięki temu spotkaniu dowiedzieliśmy się, że w tej części Mołdawii prędzej porozumiemy się z ludźmi po rosyjsku, niż po rumuńsku, jak oczekiwaliśmy. Ogólnie kontaktowość i uprzejmość mołdawów zaczynała nas oczarowywać coraz bardziej. Na przykład ochroniarz, który najpierw nie pozwolił wejść nam do sklepu z plecakami, co było zupełnie zrozumiałe. Ale przy kasie wszedł przed Matyldę i opłacił nasze zakupy – dwa lody, po czym pokazał nam na tłumaczu zdanie “Przepraszam, proszę, powodzenia”.

Na dworzec udało nam się wrócić trolejbusem, w czym pomogli nam miejscowi. Raz jeszcze, choć zza okien komunikacji miejskiej, przyjrzeliśmy się miastu. Zapytaliśmy Pani sprzedającej bilety, którędy kierować się do naszego celu. Takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. “Autostopem? W przeciwną stronę.” Z miejsca, do którego zmierzaliśmy, możemy pojechać marszrutką. Nogi nam się nieco ugięły na myśl o zawracaniu, jednak starsze małżeństwo siedzące przed nami również kierowało się w okolice Głodzian. Poprosili, żebyśmy podążali za nimi, pomogą nam. Nie mając innego wyjścia, tak właśnie postąpiliśmy. Przeszliśmy na tył dworca, gdzie stało kilkanaście marszrutek. Na środku placu utworzyła się mała trąba powietrzna, co jeszcze bardziej potęgowało wyjątkowość sytuacji. Mało tego, bilety pomogła nam kupić czeszka mieszkająca w Mołdawii, widząc, że kierowca nie zamierza być uczciwy. Po 20 minutach siedzenia w autobusie, silnik zaryczał. Do celu mieliśmy około 25 minut. Małżeństwo, które spotkaliśmy w trolejbusie wysiadało przystanek przed nami, poinstruowali nas, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do celu. Serdecznie im podziękowaliśmy i poprosiliśmy kierowcę, by zatrzymał się przy stacji benzynowej między Styrczą, a Głodzianami.

Zamknęliśmy drzwi marszrutki i rozejrzeliśmy się wokół, zza pola słoneczników wyłaniało się kilka gospodarstw – to Styrcza. Wieś założona przez Polaków, którzy pod koniec XIX w. wykupili prawie 800 ha ziemi, na której się osiedlili. Wiązaliśmy duże nadzieje z jeziorkiem, które widzieliśmy na mapie, chcieliśmy odpocząć nad wodą, wykąpać się i zrobić pranie. Mijając pasterzy zaganiających kozy, przecinając na przełaj szutrową drogę i dwa gospodarstwa, dotarliśmy na szczyt niewielkiego wzniesienia. Rozpościerał się stamtąd widok na zbiornik wodny, farmę i całą wieś. Widok zapierał dech w piersiach, ale też przyprawił nas o zawrót głowy. Wzdłuż zbocza, rozpościerały się krzewy i krzaki, nie pozwalające zejść na dół. Musieliśmy zawrócić do szutrowej drogi. Korzystając z tego, że i tak byliśmy na wzniesieniu, zjedliśmy obiad z widokiem na polską osadę. Już wiedzieliśmy, że to będzie dobre miejsce na biwak.

Po posileniu się, zawróciliśmy i nie wybierając drogi na skróty, doszliśmy do farmy. Wybraliśmy miejsce na wprost pastwiska, gdzie cały dzień pasły się krowy, a bociany żerowały, było ich mnóstwo. W pewnym momencie poczuliśmy się tak bezpiecznie, że zostawiliśmy cały nasz dobytek w namiocie, żeby obejść jeziorko dookoła. Widok, który zastaliśmy, poruszył nasze serca. Chatka na wodzie, wokół której pasły się krowy i biegały gęsi, przywodziła na myśl Azję. Poczuliśmy jakbyśmy znaleźli się w jeszcze innym świecie. Z powodu zbyt wczesnej godziny, nie zastaliśmy nikogo w obejściu, rzucając tęskne spojrzenia w kierunku chaty, wróciliśmy do namiotu. Ta noc była pełna rozmów, nadziei i spokoju. Byliśmy już w Mołdawii. Mogliśmy zamknąć oczy i zapaść w głęboki sen, w końcu tej nocy, mogliśmy spać do woli.

Spokój przerwała nam jedna z krów, mucząca od bladego świtu. Sprowokowani jej występem wstaliśmy, by rozpocząć nowy dzień. Choć podłoże okazało się być dość twarde, przez wyschniętą, spękaną ziemię, czuliśmy się wypoczęci. Po śniadaniu i konsultacji naszych planów na dziś, wybraliśmy się na spacer po okolicy, z nadzieją na spotkanie miejscowych. Z namiotu zabraliśmy najważniejsze dokumenty i sprzęt fotograficzny, by ruszyć do wioski. Natura dała nam piękny pokaz w postaci szybujących czapli, żerujących bocianów i pasącego się dookoła bydła. Czuliśmy się jak na końcu świata, a byliśmy zaledwie 40km od miasta. Zwiedzanie tej niewielkiej mieściny, planowaliśmy zacząć od odwiedzenia Domu Polskiego, co też uczyniliśmy. Niestety, budynek był wyłączony z użytku, zamknięta furtka i zabite okna dobitnie sugerowały, że jest tak od co najmniej kilku miesięcy (sprzed tego czasu, znaleźliśmy materiały na temat Polaków w Styrczy).

Nieco zawiedzeni, nie widząc ani jednej żywej duszy wokół, kontynuowaliśmy nasz spacer wzdłuż wsi. Przyglądaliśmy się rozsianym niemal na każdym wysokim punkcie, bocianim gniazdom. Były wszechobecne. Spacerując nieśpiesznie ubitymi ścieżkami, mijaliśmy pola, na których pracowali rolnicy. Już wiedzieliśmy, że z nikim nie uda nam się spotkać, ponieważ pracują oni aż do zachodu słońca, by wstać ze wschodem. Równie smutne było to, że żadna napotkana osoba, nie odpowiadała nam w języku polskim. Poczuliśmy się zupełnie zdezorientowani, raz jeszcze sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy wsi. Nie. Może nie mieliśmy tyle szczęścia, co reporter, którym się zainspirowaliśmy? A może polska kultura w tym miejscu już zupełnie wymarła. Nie szukaliśmy odpowiedzi na te pytania. Postanowiliśmy oddać się medytacjom, porządkom i dalszemu planowaniu trasy. W tym celu udaliśmy się na teren kościoła, górującego nad całą wsią. Siedząc na bujanej, ręcznie wykonanej ławce, dywagowaliśmy na temat tego, jak wracać do Polski. W tej materii mieliśmy pełną zgodność, na pewno nie wrócimy tą samą drogą.

Gdy minął już największy upał, wróciliśmy do obozowiska, które mogliśmy obserwować ze wzniesienia. Korzystając z okazji, że nie musieliśmy się nigdzie spieszyć, postanowiliśmy pójść na pobliską stację benzynową, w celu podładowania wszelkich urządzeń elektrycznych. Pracownicy stacji pomogli nam bez mrugnięcia okiem. Machając na odchodne, umówiliśmy się, że wrócimy po swoje rzeczy w ciągu 6 godzin. Ponieważ stacja była oddalona od naszego obozowiska o niecałe 1.5 km, mimo wolnego dnia pokonaliśmy całkiem sporą odległość. Następne godziny po powrocie minęły nam na przygotowaniu posiłku, sprzątaniu i uzupełnianiu dzienników podróży. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a niepokojące, ciemne chmury kierowały się w naszą stronę, musieliśmy wrócić na stację po nasz dobytek. Tak też zrobiliśmy, ale po ostatnich 3 km spaceru tego dnia, czuliśmy się bardzo nieświeżo.

Naszym wybawieniem stał się deszcz. Krople, najpierw delikatne, nieregularne, przybierały na sile z każdą kolejną sekundą. Plask, plask, plask. Aż rozpadało się na dobre, w akompaniamencie zachodzącego słońca. Korzystając z okazji, jaką dała nam natura, wyskoczyliśmy z namiotu by umyć się w deszczu, pod gołym niebem. Na usta cisnęło się tylko jedno – wolność. Tylko my, zwierzęta i deszcz. Poczuliśmy jakbyśmy odnowili więź z Pacha Mamą, mistycyzm tej sytuacji był niezwykły. A my cieszyliśmy się jak dzieci, pląsając nago w deszczu pośród pól. Gdy kładliśmy się spać, deszcz zdążył już ustać, jedyne co słyszeliśmy, to cykady przygrywające nam do snu.

Wszystko ma swój koniec, następnego dnia musieliśmy opuścić obóz, ale spokój, który odzyskaliśmy podczas postoju, towarzyszył nam przez kolejne dni. Bez pośpiechu złożyliśmy namiot i rozwiesiliśmy go w częściach między drzewami, by wysechł przed spakowaniem i dalszym wyruszeniem w podróż. Załadowaliśmy plecaki, dopiliśmy kawę podziwiając latające nad nami czaple i ruszyliśmy….
CDN.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *