Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.Sattwostop #7
Pomyłka, Która Wyszła Na Dobre
Opuszczając obozowisko w Styrczy poczułam, że będę tęsknić za sielskim polem, na którym koczowaliśmy. Z lekkim ukłuciem żalu w sercu, udaliśmy się na stację benzynową, która była naszym źródłem prądu i miejscem zakupów przez ostatnie dni. Kupiliśmy butelkę kwasu chlebowego i usiedliśmy przy stolikach pod parasolami znajdującymi się na tyłach stacji. Rozłożyliśmy mapę na stole i zaczęliśmy planowanie trasy. Zawsze mamy ze sobą mapy w formie offline pobrane na telefonie, ale tym razem zdecydowaliśmy się również na wersję papierową. Czułam się jak poszukiwacz przygód, wodząc palcem po kartce i znajdując drogi, którymi mogliśmy podążyć. Znaleźliśmy dwie miejscowości, które nam odpowiadały: Sculeni, do którego mieliśmy bliżej oraz Ungheni, które znajdowało się niewiele dalej. Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale bardziej skłanialiśmy się ku Sculeni. Po ustaleniu planu działania, ruszyliśmy.
Żeby zmierzać w kierunku obu mieścin, musieliśmy dotrzeć do Głodzian i skręcić w jedną z bocznych dróg – to był krótki odcinek, który zdecydowaliśmy się pokonać na nogach. Słońce ukryło się za chmurami, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się spacerem bez niedogodności. Rozległe pola słoneczników, zbóż i pojedyncze fragmenty usiane drzewami przypominały mi krajobrazy namalowane na płótnie olejną farbą. Po paru minutach marszu doszliśmy do zakrętu, który prowadził pod stromą górkę. Stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy łapać – nie upłynęła nawet minuta, a już ktoś stanął obok. Mężczyzna, który się zatrzymał, mówił odrobinę po angielsku, co pozwoliło nam w pewnym stopniu na rozmowę. Ustaliliśmy, że przewiezie nas główną drogą, do kiedy nie będzie musiał z niej zjechać. W aucie nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo po przejechaniu 20 km przyszedł czas pożegnania. Kierowca wysadził nas obok parceli usianej słonecznikami i skręcił w polną drogę, żeby po chwili zniknąć nam z pola widzenia. Stanęliśmy przy znaku oznaczającym koniec wioski i czekaliśmy. Tylko na co? Droga była pusta, a na poboczu beztrosko pasł się koń. Pierwszy pojazd przejechał dopiero po paru minutach, jednak jego kierowca nie zatrzymał się, nawet na nas nie spojrzał. Postanowiliśmy poczekać na miejscu 15 minut, a później kierować się dalej o własnych siłach. Głównie mijały nas traktory (większe i mniejsze), a także pare zapakowanych po brzegi dostawczaków. Po upływie kwadransa dziarsko wzięliśmy plecaki i szliśmy wzdłuż drogi. Rzuciło mi się w oczy, że żadna z widzianych przez nas przydrożnych kapliczek nie była zaniedbana – obok każdej z nich stały świeże kwiaty, a one same były czyste i bogato zdobione. Czułam podziw dla takiej postawy. Mołdawskie zdobnictwo robiło wrażenie, ale późniejsze dbanie o już wykonaną ozdobę – to dopiero było warte uwagi i szacunku. Kiedy minęliśmy kapliczkę, zauważyliśmy zbliżający się samochód. Kierowca, który nas wtedy zabrał był wyjątkowo uprzejmy. Chociaż sam jechał do innej wioski, stwierdził, że podwiezie nas od razu do głównej drogi, którą można było dojechać bezpośrednio do miasta. Powiedział, że to dla niego żaden problem, szybko nawróci i z głowy, a nam zapewne zrobi to różnicę. Miał rację i do tego niebywałe wyczucie czasu. Przejazd trwał zaledwie kilka minut. Wysiedliśmy i kiedy dochodziliśmy do tranzytu prowadzącego prosto do Sculeni, zauważyliśmy autobus zbliżający się do przystanku oddalonego od nas o jakieś 50 metrów. Na kartonie wsadzonym za szybę wyraźnie odznaczał się zapisany czarnym markerem kierunek jazdy… Ungheni. I nasz dylemat, do której wioski się kierować samoistnie się rozwiązał. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w stanie dojechać do naszej destynacji za około 10 zł/os. nie zastanawialiśmy się. Wręczyliśmy pieniądze kierowcy i usiedliśmy wygodnie w fotelach. Gdy dojechaliśmy na miejsce coś nam nie pasowało. Nigdzie po drodze nie było widać szukanego przez nas przejścia, a dworzec kolejowy, przy którym wysiedliśmy, wydawał się opuszczony. Nasze rozterki zauważył chłopak, który odbierał coś od kierowcy busa, którym przyjechaliśmy. Mówił po angielsku i powiedział nam, jak dokładnie się ma sytuacja. Przejście graniczne? Było, owszem, ale tylko dla pociągu, który odjeżdżał raz dziennie i to… rano. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Nie rozróżniłam na mapie drogi od torów. Mało tego, żeby wydostać się z Mołdawii musieliśmy zawrócić, a żaden ze stojących obok busów nie kierował się w stronę Sculeni. Całe szczęście chłopak, który przekazał nam te informacje dostrzegł w naszych oczach smutek połączony z irytacją i zapytał dokąd dokładnie chcemy się dostać. Kiedy usłyszał, dokąd zmierzamy, uśmiechnął się, wziął pakunki przekazane mu przez kierowcę i powiedział, żebyśmy za nim podążali. Okazało się, że jego ojciec jest kierowcą busa, który jedzie dokładnie tą trasą. Zadzwonił do niego, żeby zagwarantować nam miejsca i umówić się na punkt odbioru, a także podwiózł nas do bankomatu, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości lejów mołdawskich, żeby opłacić oba bilety. Po wybraniu pieniędzy odwiózł nas na stację benzynową, z której miał nas odebrać jego tata 1,5 h później. Życzył nam powodzenia i odjechał w pośpiechu. Siedzieliśmy spokojnie na stacji, w oczekiwaniu dyskutując o sprawach bieżących, kiedy nagle podszedł do nas strażnik graniczny. Zadał nam jakieś pytanie po mołdawsku, którego nie zrozumieliśmy i zapytaliśmy czy mówi po angielsku. Niestety nie mówił, w zamian za to poprosił nas o paszporty. Odszedł z nimi do samochodu, pozostawiając nas skonfundowanych. Kiedyś spotkała nas podobna sytuacja – pracownik lotniska odszedł gdzieś z naszymi paszportami na ponad 20 minut, co było ogromnie stresujące. Podobne uczucia towarzyszyły nam i w tym przypadku. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam dokumenty i opuścił stację. Zdezorientowani wróciliśmy do rozmowy, aby przerwać ją po chwili, widząc po raz kolejny oznakowany samochód. Tym razem mundurowy podszedł do nas z wyciągniętym w ręku telefonem, którego ekran pokazywał aktywne połączenie głosowe. Z głośnika wydobył się żeński głos, mówiący płynną angielszczyzną, pytając o powód, dla którego siedzimy od ponad godziny na stacji benzynowej. Wytłumaczyliśmy dokładnie co tam robiliśmy, odpowiedzieliśmy na kilka pytań dotyczących naszego pobytu, a także wyjazdu z kraju. Kobieta podziękowała nam, przerzuciła się na mołdawski, a strażnik odszedł, słuchając jej translacji. To była rutynowa kontrola, która może się przytrafić każdemu na terenach przygranicznych, szczególnie, jeśli na pierwszy rzut oka wygląda się na turystę. Nie upłynęło nawet 10 minut po krótkim przesłuchaniu, kiedy na stację wjechał wyczekiwany przez nas bus. Kierowcą okazał się rosły mężczyzna, o łagodnych rysach i mocno zielonych oczach. Pracował wcześniej na podobnej posadzie na zachodzie europy, więc był w stanie zamienić z nami kilka zdań. Pochwalił się odwiedzeniem Polski i przyznał, że jego ulubionym miastem jest Kraków. Trochę razem pożartowaliśmy i pogawędziliśmy. Kiedy dojeżdżaliśmy do przejścia granicznego w Sculeni, uświadomiliśmy sobie, że udanie się do Ungheni to była pomyłka, która wyszła na dobre. A dlaczego? Sznur samochodów ciągnął się na długo przed pojawieniem się na horyzoncie punktu kontrolnego, a długie oczekiwanie potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi – co jedynie zmniejsza szansę autostopowiczów na znalezienie transportu. Ludzie są też z zasady mniej ufni przed przekroczeniem granicy – w końcu nie wiadomo co obca osoba może mieć w swoim bagażu – więc „łapanie” w takim miejscu to zawsze jedna wielka niewiadoma. Tymczasem kierowca busa zgrabnie wyminął pas oczekujących i dojechał do wyznaczonej dla busów bramki. Po stronie mołdawskiej kontrola nie zajęła nawet minuty, dopiero przy przekraczaniu drugiej granicy spędziliśmy więcej czasu. Kierowca zebrał nasze paszporty i przekazał je strażnikowi granicznemu, który wziął dokumenty do swojej budki. Nasz przewodnik i uprzedni rozmówca, uspokajał nas w trakcie oczekiwania, mówiąc, że to może chwilę potrwać, ale raczej nie będzie problemów. Chociaż spodziewaliśmy się, że to pracochłonny proces, miło było usłyszeć krzepiące słowa. Czekaliśmy jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać wjazdu do… Rumunii. Wcześniej tego roku mieliśmy zaplanowany wyjazd do kraju wampirów, ale nasz lot został odwołany, dlatego cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli okazję zobaczyć to fascynujące miejsce. Z radością zauważyłam celnika wychodzącego z budki, niosącego w ręku dokumenty nasze i innych pasażerów. Witaj Rumunio! Udało się, przejechaliśmy granicę szybko i sprawnie. Zmierzaliśmy w kierunku Jassy z zawrotną prędkością. Zbliżał się wieczór, dzienny cel został osiągnięty, ale nie chcieliśmy po raz kolejny utknąć w mieście, szczególnie, że niedługo musielibyśmy szukać miejsca na nocleg. Sprawdziliśmy mapę i znaleźliśmy miejscowość Cârlig, położoną około 10 km przed miastem. Widząc na zdjęciach domki jednorodzinne i pola, byliśmy zdecydowani. Nasz kierowca chętnie zatrzymał się wcześniej, na przystanku przy drodze głównej. Życzył nam pomyślnej podróży i z piskiem opon ruszył dalej. Naprzeciw przystanku stała ciężarówka z lodami, sprzedawczyni owoców ze swoim straganem, a w rowie pasł się koń, przypięty do wozu. Nie chcąc marnować czasu skierowaliśmy się prosto do wioski. Już po wyjściu z busa dało się odczuć zmianę energii i nastrojów. W Mołdawii ludzie byli uprzejmi, ale lekko zdystansowani, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów. Witały nas szerokie uśmiechy, zachęty do rozmowy i machające ręce. Przeżyliśmy mały szok, kiedy zobaczyliśmy, że w naszym kierunku jedzie prawdziwy tuk-tuk! Kiedy kierowca zobaczył aparat, od razu zaczął się uśmiechać, wygłupiać i pozować. Zatrzymał się obok nas, przybił nam piątki i zapytał, czego tutaj szukamy. Gdy dowiedział się, że mamy ze sobą namiot, wskazał na drogę za sobą, mówiąc, że właśnie tam znajdziemy odpowiednie pole, na którym możemy się rozbić. Popatrzyliśmy na tabliczkę postawioną obok wjazdu, której napis głosił „Camping – 5 km”. Postanowiliśmy najpierw poszukać szczęścia w wiosce. Cârlig było niewielką mieściną, głównie składającą się z szutrowych dróg, które przecinała co jakiś czas rzeka. Zaczęliśmy lawirować między uliczkami, szukając miejsca do rozbicia namiotu. Po drodze dołączali do nas wszelkiej maści czworonożni kompani, domagający się czułości. Najmniejszym z nich było kociątko, którego oczy jeszcze na dobre się nie otworzyły, a kroki były niepewne i chybotliwe. Pytaliśmy mijanych ludzi o znane im miejsca, w których bezpiecznie i komfortowo będzie się rozbić z namiotem, aby za każdym razem otrzymać zupełnie inne informacje. Zrezygnowani, właśnie mieliśmy zawracać w kierunku wskazanego nam przez pana z tuk-tuka campingu, kiedy dojrzeliśmy w jednym z obejść mężczyznę pielęgnującego grządki. Przywołaliśmy go do płotu i okazało się, że gospodarz mówi po hiszpańsku. Z ulgą zaczęliśmy konwersować w znanym nam języku. Trafiliśmy na serdecznego rozmówcę, który po krótkiej konsultacji z żoną stwierdził, że podwiezie nas w odpowiednie miejsce. Razem z nami pojechał jego mały pies, który był wyraźnym fanem przejażdżek samochodem, wystawiającym pyszczek przez okno. Po krótkiej rozmowie dowiedzieliśmy się, że nasz rozmówca był Rumunem, który pracował niegdyś w Hiszpanii, a że oba języki są do siebie podobne, łatwo mu było się nauczyć. Zawiózł nas na polanę umiejscowioną na wzniesieniu przy lesie, z której rozpościerał się widok na wioskę i otaczające ją pagórki. Zapewnił nas z uprzedzeniem i żartobliwym przekąsem, że w tych okolicach nie grasują niedźwiedzie i możemy bezpiecznie spać. Żegnając się przy jego samochodzie zaproponował nam jeszcze wspólną kolację. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, więc grzecznie odmówiliśmy. Mężczyzna nie chciał zostawiać nas z pustymi rękami, więc wyciągnął z bagażnika butelkę wody, którą nam wręczył. Z uśmiechem uścisnął nam dłonie i życzył dobrej nocy. Byliśmy zaskoczeni otwartością i uczynnością, z którą się do tej pory spotkaliśmy. Nikt nas nie zbywał, czy nie okazywał jakiejkolwiek niechęci do obcych – ludzie cieszyli się, że nas widzą i mogą w jakiś sposób pomóc. Tego wieczoru zasiedliśmy do kolacji równo o zachodzie słońca, podziwiając widoki przed naszym namiotem. Następnego dnia zebraliśmy się w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej udać się w dalszą podróż i zobaczyć więcej Rumunii. Zrobiliśmy zakupy w jedynym sklepie w wiosce, gdzie można było płacić kartą i poszliśmy na przystanek, żeby zjeść śniadanie. Z przystanku rozpoczęliśmy łapanie stopa, ale nie mieliśmy zbyt wielkich nadziei. Droga, przy której się znajdowaliśmy, była w typie trasy szybkiego ruchu i kierowcy pozwalali sobie na duże prędkości. Nagle usłyszeliśmy klakson, którego dźwięk wydobywał się zza naszych pleców. Odwróciliśmy się i zauważyliśmy, że na wyjeździe z Cârligu stoi samochód na brytyjskich blachach, którego kierowca energicznie macha w naszym kierunku. Podbiegliśmy do okna, gdy kierowca dowiedział się, że zależy nam tylko na dostaniu się do Jassy, od razu powiedział, żebyśmy wsiadali. Wysadził nas w mieście i pokazał, w którą stronę zmierzać, żeby dotrzeć na drogę wyjazdową w kierunku Cluj-Napoci. Ale wcześniej udaliśmy się w stronę bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. I tutaj spotkała nas niemiła niespodzianka. Bankomat, z którego skorzystaliśmy się zaciął – nie wypłacił nam pełnej kwoty, ale pobrał pieniądze z konta. Nie mogliśmy dodzwonić się na infolinię, a chwilę później podobna sytuacja spotkała kobietę, która wychodziła z apteki. Próbowała z nami rozmawiać, ale to był raczej monolog, ponieważ mówiła wyłącznie po rumuńsku. Była rozgorączkowana, w jej oczach wzbierały łzy. Kwota, którą pokazała nam na kwicie, mogła zapewnić jej przeżycie na długi czas, a teraz została z niczym. Staliśmy w trójkę pod bankomatem, nie wiedząc jak wybrnąć z tej sytuacji i odzyskać „skradzioną” przez maszynę gotówkę. Zauważyła nas kobieta w średnim wieku, która robiła zakupy z synem w pobliskim markecie. Zdecydowała się samodzielnie zadzwonić na infolinię i wyjaśnić nasze sprawy. Spędziła na słuchawce ponad godzinę, słuchając muzyki z poczekalni. Po tym czasie zrezygnowaliśmy z próby odzyskania pieniędzy. Nie chcieliśmy tracić więcej cennych godzin, podziękowaliśmy paniom za pomoc i towarzystwo, a następnie odeszliśmy w kierunku drogi wylotowej z miasta. Czasami jedyne co możesz zrobić, to pogodzić się z losem i iść dalej. Po drodze zaopatrzyliśmy się w jednym z mijanych przez nas sklepów AGD w nowe kartony, na których mogliśmy napisać interesujące nas destynacje po drodze do naszego nowego celu, ale na pierwszym od razu wpisaliśmy Cluj – bo nigdy nie wiadomo, może akurat znalazłby się ktoś jadący do tego samego miejsca. Podziwiając architekturę, przeszliśmy w okolicę dworca autobusowego, z którego rzekomo mogliśmy złapać okazję. Oczywiście najpierw zatrzymywały się busy i taksówki, myśląc, że chcemy skorzystać z usług. Dopiero po jakimś czasie spędzonym w upalnym słońcu, obok nas zatrzymał się samochód, którego kierowca z uśmiechem poinformował, że jedzie w tamtym kierunku i chętnie nas podwiezie. Mężczyzna pracował jako kierownik budowy, właśnie zmierzał na jeden z placów, którymi zarządzał, znajdującego się około 20 km za miastem. Chętnie przyjęliśmy pomoc, bo zawsze lepiej chociaż odrobinę posunąć się do przodu, niż stać w miejscu. Mówił płynnie po angielsku, więc podróż upłynęła nam w wesołej atmosferze i na „popychaniu pierdół”. Ostatecznie wysadził nas obok głównej drogi, przy oberży i sklepie, blisko których stała przestronna, drewniana wiata z miejscami do siedzenia. Zdecydowaliśmy się uzupełnić zapasy wody i chwilę porozkoszować cieniem. Uświadomiliśmy sobie również, że łatwiej nam będzie łapać osoby na krótszych odcinkach. Wiedzieliśmy, że szansa pokonania odległości do Cluj (400 km) z jednym kierowcą była nikła, więc zdecydowaliśmy umieścić na nowym kartonie miejscowość leżącą około 30 km od nas – Târgu Frumos. To była ostatnia destynacja, na którą starczyło nam markera i absolutny strzał w dziesiątkę! Dosłownie parę chwil po wystawieniu nowego znaku obok nas zatrzymał się staruszek, który jechał dokładnie tam. Porozumiewaliśmy się z naszym kierowcą za pomocą tłumacza, ale niestety nie było tak łatwo jakbyśmy chcieli. Funkcja dyktowania pozostawała dla niego enigmą, więc odpowiadał nam odpisując. Los chciał, że staliśmy wtedy w korku, dzięki czemu nie tworzyliśmy zagrożenia na drodze, za co zapewne skarciłby nas Daniel. Gdy dowiedział się, że zmierzamy do Cluj Napoci, wyciągnął ze schowka notatnik z długopisem i zaczął zapisywać coś w punktach, opierając się na kierownicy. Ponumerował każdą z czterech zapisanych przez siebie kartek, które mi podał. To były cztery różne trasy, którymi mogliśmy dostać się do Cluj, z wypisanymi po kolei miastami, do których należało się kierować. Myślałam, że oczy wyjdą mi z orbit. Kompletnie się tego nie spodziewałam, a była to ogromna pomoc z jego strony. Rzuciliśmy sowite „Multumesc”, na co odpowiedział uśmiechem. Zatrzymał się na rozdrożu, sam odjeżdżał w stronę Bacau, na południe, a my zmierzaliśmy na zachód. Podziękowaliśmy mu ponownie za podarunek, a także podwiezienie i ruszyliśmy pod górę. Wzdłuż drogi ciągnął się jedynie wąski chodnik, na którym nie dało się swobodnie zatrzymać, więc podążaliśmy dalej, szukając zatoczki, zjazdu, czegokolwiek co umożliwiłoby postój. W trakcie jazdy zweryfikowaliśmy każdą z tras i wybraliśmy tę, która była najkrótsza. Musieliśmy tylko napisać nową mieścinę na kartonie. To była zaledwie połowa dnia, a najlepsze było dopiero przed nami.