Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

Sattwostop #8
Kręci się Karmiczne Koło

Kiedy doszliśmy na szczyt wzniesienia, zabraliśmy się za kreślenie nowego kartonowego znaku. Umieściliśmy na nim nazwę jednej z miejscowości, które rozpisał dla nas staruszek. Ostatecznie nie udało nam się skorzystać z sugerowanych przez niego tras, za sprawą kolejnego bohatera, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Kilka minut po wystawieniu nowego kartonu w powietrze, obok nas zatrzymał się butelkowozielony samochód. Za kierownicą siedział młody mężczyzna, z brodą usianą zarostem i poczciwym uśmiechem na twarzy. Po chwilowym spojrzeniu i krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że trafiliśmy na kogoś wyjątkowego. Z chęcią załadowaliśmy się razem z dobytkiem do pojazdu.

Nowo poznanym kierowcą okazał się Andrei – fizjoterapeuta, który posiadał własną klinikę rehabilitacyjną. Odwiedzał swoich rodziców (i mechanika) w Jassy, a kiedy nas zabrał, wracał na północ do swojego domu w Suczawie. Od razu sprawiał wrażenie sympatycznego, które jedynie się pogłębiało, w miarę spędzonego z nim czasu. Był jedną z tych „pozytywnie zakręconych” osób, które cechują spontaniczność i zamiłowanie do przygody. Postanowiliśmy pokazać mu trasy, które zaproponował nam uprzejmy emeryt. Andrei od razu zaczął kręcić głową, powiedział, że takie trasy są dostępne, ale mało kto nimi jeździ i z autostopem może być ciężko. Obiecał skierować nas na uczęszczaną drogę. Z podziwem na twarzy słuchał opowieści z naszych wojaży i chętnie podzielił się własnymi. Zabrał nas ze sobą, bo jemu też ktoś kiedyś pomógł. Gdy zwiedzał Francję w swoim kamperze, ten odmówił mu posłuszeństwa, rozkraczył się kompletnie, zostawiając Andreia pod znakiem zapytania. Jednak znalazł się uprzejmy mężczyzna, który gościł go w swoim domu przez tydzień – kiedy pojazd był u mechanika. Powiedział: „Ile dajesz, tyle otrzymujesz, a ja muszę przekazać uprzejmość, którą dostałem, dalej”. Po tym zdaniu podjęliśmy się ciekawej dysputy na temat karmy i losu. Po dłuższej chwili jazdy i rozmowy stwierdził, że nie tylko nas podwiezie, ale również ugości. Kiedy usłyszeliśmy propozycję gorącego prysznica i kolacji, nie potrafiliśmy odmówić. Chociaż życie na campingu miało swoje uroki, to po czasie człowiek zaczyna doceniać drobne wygody codziennego życia. Chciał nas nawet przenocować, ale niestety nie miał takiej możliwości. Podczas tej trasy nie doświadczyliśmy ciszy. Zawsze znaleźliśmy nowy temat do rozmowy lub żartów, śmiejąc się do rozpuku. Andrzej zrobił na mnie wrażenie swoją przedsiębiorczością, chęcią pomocy i pozytywnym przysposobieniem.

Gdy wjeżdżaliśmy do centrum Suczawy, minęliśmy Dom Polski – siedzibę główną Związku Polaków w Rumunii posiadających 14 filii w całym kraju. Budynek powstał w 1907 roku dzięki staraniom Towarzystwa Bratniej Pomocy i Czytelni Polskiej, w latach pięćdziesiątych został znacjonalizowany, aby na mocy orzeczenia sądowego w 1996 powrócić w polskie ręce. Dom prężnie działa organizując m.in. wydarzenia kulturalne oraz wydając kwartalnik dla dzieci i młodzieży. Andrei zawsze się zastanawiał co jest w tym budynku, ponieważ wszystkie napisy na elewacji były w języku polskim. Przed zabraniem nas do swojej kliniki, nasz nowy znajomy chciał nam pokazać ruiny twierdzy tronowej, znajdujące się na szczycie jednego ze wzniesień. Po drodze minęliśmy studnie, której zdobienia łudząco przypominały celtyckie ornamenty. Budynek od XVII stoi w ruinie i mogliśmy wejść jedynie na taras widokowy, ze względu na panujące na terenie prace renowacyjne. Co ciekawe na długości całej budowli widać wyraźnie odznaczającą się białą linię – to granica oddzielająca oryginalną konstrukcję od nowych elementów. Po chwili opowieści, zawróciliśmy do samochodu. Andrei wysadził nas w centrum, chciał odwieźć rzeczy i ogarnąć się trochę przed zawiezieniem nas do kliniki. Skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy w markecie, później usiedliśmy na ławce obserwując uczących się, młodych skaterów.

Po około czterdziestu minutach spotkaliśmy się znowu. Jednak zanim pojechaliśmy do miejsca docelowego, Andrei chciał nam pokazać punkt, w którym będziemy mogli swobodnie rozbić namiot wieczorem i zapewnił nas, że podwiezie nas tam po kolacji. W końcu dotarliśmy do kliniki, o której tyle słyszeliśmy. Budynek z zewnątrz wyglądał jak zwykły blok, nie rzucał się w oczy ani nie robił dużego wrażenia. Ot, jeden z wielu. Dopiero po wejściu do środka widać było jak bardzo się wyróżniał. Nowoczesne, białe wnętrze oświetlone było lampami led wmontowanymi w sufit. Recepcja pokryta była sztucznym bluszczem, tak jak część ściany. Na każdej z trzech kondygnacji znajdowały się rośliny, pare krzeseł w korytarzu i gabinety. Wyjątkiem była piwnica, która była w całości poświęcona na basen, saunę i prysznic. Po szybkim oprowadzeniu nasz gospodarz zaprowadził nas do kuchni i poczęstował piwem bezalkoholowym. Ustaliliśmy wspólnie jakimi pizzami będziemy się raczyć i bez chwili zwłoki pobiegłam pod prysznic. Nasze uprzednie mycie się pod gołym niebem w deszczu było ogromnie wyzwalające i orzeźwiające, ale kiedy spięte mięśnie poczuły ciepło bieżącej wody, z ust wymknął mi się jęk ulgi. Odświeżona i zrelaksowana zwolniłam prysznic dla Maćka i zajęłam jego miejscu u boku Andreia. Zerknął fachowym okiem na sposób w jaki siadam i dał mi parę rad jak ulżyć moim stawom.

Wieczór upłynął nam w ferworze rozmów. Wspólną, łączącą nas pasją okazało się odkrywanie świata, gdy się o tym przekonaliśmy, poszło już z górki. Tematy się nam nie kończyły, płynnie przechodziliśmy od podróży przez biznes do technologii. Andrei otworzył nam oczy na wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy, a my mogliśmy podzielić się własną filozofią życiową, która chwyciła go za serce. Wymieniliśmy się numerami telefonów i nadal utrzymujemy kontakt mając nadzieję na więcej wspólnych przygód. Mimo wilczego apetytu nie udało nam się w trójkę zjeść wszystkiego, Andrei spakował dwie pizze i wręczył je nam, mówiąc: „Zapasów nigdy za wiele!”. Następnie odwiózł nas do naszego miejsca campingowego na tę noc, pokazując po drodze jak dojść do głównej drogi, z której mieliśmy największą szansę na złapanie transportu do Cluj-Napoci. Naszym polem namiotowym były tereny monastyru „Zamca”, XV-wiecznego ormiańskiego klasztoru. Polacy w Suczawie pozostawili po sobie wiele śladów, w tym również umocnienia balistyczne, wybudowane wokół klasztoru za czasów wojny Świętej Ligi przeciwko Turcji. Monastyr służył w tym czasie za kwaterę wojsk polskich na terenie Mołdawii i również z tego okresu pochodzi nazwa klasztoru, wywodząca się od polskiego „zamku”. Część terenu otoczona była polami, a część lasem i zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Odrobinę na uboczu, ale niedaleko głównej drogi, rozłożyliśmy namiot z widokiem na bramę wjazdową. Usnęliśmy tego wieczoru jak dzieci, z pełnymi brzuchami i błogimi uśmiechami na ustach.

O poranku, podczas rutynowej toalety zaskoczył nas pewien jegomość. Był to konserwator, który akurat otwierał drzwi do monastyru. Zdziwienie pojawiło się z bardzo prostej przyczyny. Wieczór wcześniej Andrei mówił, że do klasztoru nie da się wejść, a tu proszę, drzwi stały otworem. Kiedy mężczyzna wyszedł „na dymka” zaproponowaliśmy mu kawałek pizzy, który chętnie przyjął. W zamian zaoferował nam wizytę w dawnej siedzibie mnichów. Z nieskrywaną chęcią poszliśmy za nim. Weszliśmy przez budynek, na którego piętrze znajduje się kaplica św. Grzegorza i dzwonnica, a na parterze było źródło, z którego mogliśmy później nabrać wody. Tereny wewnątrz murów były zadbane, a naszym oczom ukazała się cerkiew pod wezwaniem św. Auksentego, będąca centralnym punktem konstrukcji. W jej wnętrzu zachowane zostały XVIII-wieczne freski, a także ikony uderzające intensywnością barw. Zapaliliśmy świece w intencji pomyślnego powrotu i wróciliśmy, żeby złożyć obóz.

Pożegnaliśmy konserwatora, który zapewnił nam prywatne zwiedzanie klasztoru i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej. Życie w Suczawie kwitło, przeszliśmy przez połowę miasta, po drodze mijając różnorakie sklepy, kramy, restauracje i bary, wszystko wypełnione ludźmi po brzegi. Przy przechodzeniu przez pasy, naszą uwagę zwróciła starsza kobieta, która zbierała datki od stojących na skrzyżowaniu kierowców. Nie była nachalna, gdy ktoś odmawiał, ruszała dalej, nie zniechęcając się. Po prawie godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do dwupasmowego, jednokierunkowego tranzytu, prowadzącego w kierunku Cluj-Napoci. Stanęliśmy na szerokim podjeździe zakładu mechanika i wyciągnęliśmy karton. Tym razem czas oczekiwania nie był ani za długi, ani za krótki, można rzec, był w sam raz. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się czarna Dacia z napędem 4×4, z której wysiadło dwóch postawnych gentlemanów w średnim wieku. Panowie jechali na festiwal celtyckiego metalu, który odbywał się niecałe 80 km od Cluj. Los się do nas uśmiechnął, bo czekał nas przejazd przez malowniczą Bukowinę oraz legendarną Transylwanię!

W samochodzie rozmawialiśmy głównie z łysym Mathiasem, ponieważ jego kolega, który był weteranem, nie mówił dobrze po angielsku. Miało to swoje dobre i złe strony. Mathias był bardzo uprzejmy i gościnny. Poczęstował nas czymś do picia, chciał podzielić się rumuńską kulturą alternatywną, więc puszczał nam swoje ulubione utwory i zespoły. Po usłyszeniu wzruszającej metalowej piosenki o Dieselu, przedstawiliśmy mu Nocnego Kochanka. Nasz towarzysz znalazł swoją nową miłość w „Dziewczynie z Kebabem”. Przy każdym usłyszanym krzyku z radia, wtórował mu na pełen regulator. Chętnie zatrzymywał się po drodze, żeby pokazać nam wyjątkowe miejsca albo ładny widok. Ale postawił sobie również za punkt honoru namówienie nas na uczestnictwo w festiwalu, podkreślając, że będzie tam świetna impreza i aż 6 basenów. W połączeniu ze spożytymi przez niego procentami, próbował nas przekonać średnio co 5/10 minut. Czy wspomniałam, że trasa trwała 5 godzin? Powtarzaliśmy za każdym razem, że nie możemy, bo jesteśmy ograniczeni czasowo. W odpowiedzi słysząc, że przecież Mathias ma duży namiot, na 6 osób i spokojnie się zmieścimy. Kiedy ponownie odmawialiśmy, zaczął rzucać wiązankami przekleństw, mówiąc, że rozniesie cały ten festiwal. I tak w koło Macieju.

Z zachwytem spoglądaliśmy przez okna samochodu. Bukowina w środku lata była soczyście zielona, wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego – jakby ktoś nałożył na świat zielony filtr. Po drodze minęliśmy tak naprawdę tylko jedno większe miasto, reszta trasy prowadziła przez pola, małe wioski i lasy. Oglądaliśmy pasące się stada kóz, podziwialiśmy folklorystyczne domki i bujne krajobrazy. Wjazd do Transylwanii zwiastowało pojawienie się gór. Z ust samoistnie wypłynął mi cytat “I wanna see mountains, Gandalf. MOUNTAINS!”. Chociaż oglądaliśmy wcześniej ten region na zdjęciach, to nie oddawały one piękna jakie stawało przed moimi oczyma. Kręte drogi pozwalały na zmianę perspektywy, sprawiając, że każdy zakręt wypełniony był cichą ekscytacją. Nasi metalowi towarzysze postanowili zabrać nas w wyjątkowe miejsce – do hotelu Dracula, imitującego zamek słynnego hrabiego wampira. Obok znajdowały się stoki narciarskie dla klientów zimowych, a także szlaki górskie, dla tych w lecie. Niestety na miejscu okazało się, że ośrodek od dawna nie jest czynny, więc mogliśmy tylko zerkać tęsknie przez kratę w bramie. Niemniej Transylwania absolutnie chwyciła mnie za serducho i z wielką chęcią wybiorę się tam ponownie, nie tylko przejazdem.

Panowie przed końcem trasy zabrali nas jeszcze na obiad i odwieźli do Beclean, ostatniego miasta przed ich zjazdem na festiwal. Żegnaliśmy się długo i rozwlekle. Ta część podróży okrutnie nas zmęczyła, wysoka temperatura również dawała nam w kość, więc usiedliśmy, żeby zaczerpnąć oddechu w cieniu na głównym placu miejskim. Przez centrum przewijała się duża ilość mocno wyróżniających się z tłumu fanów muzyki metalowej i co jakiś czas przejeżdżał ktoś na motocyklu. Sprawdziliśmy nawigację – mieliśmy jeszcze szansę dotrzeć do Cluj, tylko musieliśmy znaleźć transport. Idąc w kierunku wylotówki, nie liczyliśmy od razu na kogoś, kto zawiezie nas do celu, ale trzymaliśmy kciuki uniesione w górze, mając nadzieję na podwózkę do stacji benzynowej przy tranzycie. Nie minęło nawet 10 minut, a już siedzieliśmy w samochodzie. Kierowca podrzucił nas 5 km do stacji, szybko się pożegnał i prędko odjechał. Dokoptowaliśmy do swoich plecaków po dodatkowej butelce wody i stanęliśmy przy wjeździe na stację. Podczas około 30-minutowego postoju minęli nas nowożeńcy, prowadzeni przez korowód harleyowców w takich samych kurtkach, które widziałam również u kierowców w mieście. Skojarzyło mi się to z serialem „Synowie Anarchii”.

W końcu pojawiło się nasze zbawienie, ratujące nas przed skwarem i upalnym słońcem – nagi od pasa w górę Virgil w swoim europejskim pick-upie. Niestety nie mówił po angielsku, ale byliśmy w stanie się dogadać: po części na migi, po części po włosku i ze sporą pomocą ze strony tłumacza. Zaproponował nam podwiezienie do lotniska w Cluj-Napoce. Z radością wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy. Virgil opowiedział nam swoją historię, jak został wychowany przez księży w sierocińcu, bo rodzice go zostawili, jak szukał swojego celu, który odnalazł w budowaniu domów. Najbardziej chwycił mnie za serce fakt, jak bardzo cieszył się z tego co miał i powtarzał, że miał szczęście. Chociaż pick-up był lekko zdezelowany, Virgil z dumą mówił: „To mój samochód.” Pokazywał nam zdjęcia swojego domu, który właśnie budował, w radości prezentując najbardziej poczciwy z uśmiechów jakie widziałam w życiu. Bardzo spodobały mu się nasze pokryte wzorami spodnie. Zachęcał nas do powrotu do Rumunii, żeby wspólnie odwiedzić jezioro w górach, a także poczęstował nas własnoręcznie upieczonym jabłecznikiem i to był, chociaż mówię to z bólem (przepraszam babciu), najlepszy wypiek z jabłkiem jaki jadłam w życiu. Idealnie wyważona słodycz z wyraźną nutą cynamonu i rozpływającym się w ustach ciastem. Po prostu bajka. Wspólnie przemierzaliśmy kolejne kilometry, w słońcu, w ulewie, ale z niezmąconym dobrym humorem. Gdy zbliżaliśmy się do Cluj zauważyliśmy długi sznur samochodów, który oczekiwał na wjazd na teren Festiwalu Electric Castle (festiwal odbywający się w zamku Bánffy, łączący muzykę, sztuki alternatywne i technologię). Kolejka wydawała się nie mieć końca, ciągnęła się przez kolejne kilometry, urywając się dopiero przy jednym z rond, które prowadziły do miasta. Virgil był słowny, wysadził nas przy wjeździe na lotnisko. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi, obiecując, że jeśli znajdziemy spodnie podobne do naszych, to mu je wyślemy. Dał nam całe opakowanie swojego jabłecznika, przytulił nas serdecznie i zawrócił w stronę Beclean.

Sukces! Dotarliśmy do Cluj-Napoci! Był tylko jeden szkopuł, lotnisko znajdowało się przed miastem, a nie za nim – więc mieliśmy jeszcze do przejechania całe miasto, a słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi. Ponownie czekała nas przeprawa w celu znalezienia miejsca do spania.
Czy nam się udało? Dowiecie się już niedługo.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *