Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

Sattwostop #9
Gdzie Kończy się Droga?

Nie było czasu do stracenia, dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę centrum Cluj-Napoci. Można było to nazwać wręcz tradycją, bo łapanie rozpoczynaliśmy zawsze na stacjach benzynowych – ale cóż tutaj dużo mówić, to były najdogodniejsze miejsca, z których mogliśmy próbować. Za cel obraliśmy dostanie się do wioski Floresti, znajdującej się około 20 km od miasta. Tym razem, chwilę po uzupełnieniu zapasów na stacji, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku, z burzą siwych loków na głowie i rękoma wysłużonymi fizyczną pracą. Był szczęśliwy widząc turystów w Rumunii, ale sam miał o niej niezbyt pozytywne zdanie. Opowiedział nam o tym jak źle żyje się w niektórych dzielnicach stolicy, jakie warunki tam panują. Grzyb na ścianach, odpadająca elewacja i szczury to tylko jedne z niewielu aspektów, które wymienił. Sam pracował od wielu lat w Wielkiej Brytanii, żeby zapewnić swojej rodzinie dobrobyt i możliwości dobrego wykształcenia. Z odrazą wypowiadał się o swoim kraju, dobitnie pokazując swoją pogardę do panującej tam sytuacji gospodarczej. Kiedy wspomnieliśmy o tym, że póki co Rumunia nam się podoba, odpowiedział, że widoki są piękne i natura w Rumunii zachwyca. Ale to nie jest dobry kraj. Coś zakuło mnie w sercu. Taki poziom urazy hoduje się latami nieszczęścia, irytacji i problemów, które niewątpliwie spotkały naszego rozmówcę. Nie pociągnęliśmy zbyt długo tej rozmowy, ale ta chwila, którą na to poświęciliśmy w zupełności wystarczyła. Zaczęliśmy w inny sposób odbierać kraj, w którym byliśmy – bardziej realnie, bez gloryfikacji i różowych okularów, które opadły nam na oczy.

Jak oblani kubłem zimnej wody ruszyliśmy zająć miejsce obok wjazdu na stację. Jak zwykle w mieście, spotkaliśmy się z oporem ze strony kierowców, więc staliśmy w miejscu przez dłuższy czas. Kiedy czekaliśmy, z drugiej strony ulicy zaczął do nas machać dobrze zbudowany, uśmiechnięty chłopak w słuchawkach. Przebiegł przez drogę, aby do nas dołączyć i tak poznaliśmy Marco, DJ-a z Niemiec. Chciał pochwalić nas za pomysł autostopowania, sam lubił podróżować i cieszył się, że może spotkać innych odkrywców na swoim szlaku. Po raz drugi tego dnia nasz dobór spodni został dostrzeżony i doceniony, a chłopak powiedział, że z chęcią sam zaopatrzy się w podobne. Jeszcze tego samego dnia wysłał nam zdjęcie po swoich zakupach w rumuńskim lumpeksie, gdzie znalazł kilka par. To spotkanie naładowało nas pozytywną energią i umiliło dalsze oczekiwanie. Kiedy zaczynaliśmy powoli wątpić i zastanawiać się nad zamówieniem taksówki, usłyszeliśmy klakson. To młody chłopak wyjeżdżający ze stacji benzynowej chciał zwrócić na siebie naszą uwagę. Okazało się, że jeździ jako kierowca Ubera, właśnie chciał wracać do miasta i stwierdził, że skoro i tak będzie pokonywał tę trasę, to zabierze nas ze sobą. Po drodze polecał nam miejsca warte odwiedzin w Cluj-Napoce, które pozostawiliśmy zapisane na czas, gdy będziemy mogli tam zawitać na dłużej. Poprosiliśmy go także o instrukcje, w jaki sposób wydostać się z miasta, na co chłopak chętnie wskazał nam odpowiedni autobus, przystanek, na którym musimy wysiąść i podwiózł bezpośrednio do punktu odjazdu, żeby jak najbardziej usprawnić naszą podróż. Na pożegnanie życzył nam dobrego czasu w Rumunii i powodzenia w dalszych wojażach.

Na autobus czekaliśmy zaledwie parę minut, bilety kupiliśmy kartą w kasownikach. Szerokie okna pozwalały nam na podziwianie centrum miasta w trakcie jazdy. Bogato zdobione budynki, które zwieńczały strzeliste wieżyczki, ciągnęły się wzdłuż głównej drogi, przecinane od czasu do czasu muzeum, barem tematycznym czy sklepem. Wysiedliśmy przy drodze wylotowej prowadzącej do Floresti i ustawiliśmy się przy zatoce, prowadzącej na przystanek autobusowy. Chociaż ruch był spory, przez trójpasmową drogę cały czas przewijały się samochody, żaden z nich się nie zatrzymał. Słońce już schowało się pod panoramą miasta, przybliżając nas do nocy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wsiąść do kolejnego autobusu, w którym nie zagrzaliśmy miejsca. Skręcił bowiem w boczną uliczkę, a jako, że nie znaliśmy trasy nie chcieliśmy ryzykować nadkładania drogi. Zaczęliśmy pytać ludzi w obejściach i na ulicy, czy znają jakieś miejsce, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Nie pozwolono nam się rozbić w niczyim domostwie, a jeden mężczyzna powiedział wprost: „Tutaj? Nie ma szans, że się gdziekolwiek rozbijecie”. Powiedzieć, że zrzedły nam miny to jak nie powiedzieć nic. Byliśmy zmęczeni długimi podróżami, upałem i bezskutecznymi próbami, a wizja spania na stacji benzynowej się nam nie uśmiechała. Ale cóż więcej mogliśmy zrobić? Zaczęliśmy iść w jej stronę, licząc, że los jeszcze nas pozytywnie zaskoczy.

W trakcie spaceru skazańców rozglądaliśmy się, mając nadzieję, że znajdziemy chociaż odrobinę miejsca, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Nagle po naszej prawicy pojawiła się całkowicie pusta działka usiana trawą, na której stał jeden samochód. W domu obok ludzie siedzieli na werandzie, więc podjęliśmy ryzyko i zagailiśmy rozmowę. Okazało się, że to rodzina, która mieszka na co dzień w Hiszpanii, więc po raz kolejny nasza znajomość języka okazała się przydatna. Właśnie odwiedzali dziadka, do którego należała działka i sami byli bardzo pozytywnie nastawieni do udostępnienia nam miejsca, ale musieli zapytać o zgodę. Po minucie uśmiechnięta kobieta wyszła z domu, mówiąc, że możemy spokojnie się rozbijać. Poprosiliśmy również o podłączenie na noc powerbanka, na co nasi gospodarze przystali z ochotą. Otworzyli nam bramę i dali pełną dowolność w gospodarowaniu pola. Niestety nie dostrzegliśmy w zmroku, że cały plac wysypany jest żwirem, nawet miejsca, które wydawały się zarośnięte trawą, były nim pokryte. Wybraliśmy punkt po drugiej stronie działki, w którym drobne kawałki kamieni nie doskwierały nam aż tak. Zauważyliśmy, że na tej wysokości po drugiej stronie płotu rozciąga się drugie domostwo, nienależące do naszego gospodarza. Szybko rozłożyliśmy namiot i uderzyliśmy w kimono.

Rano czekała na nas miła niespodzianka. Wejście do namiotu było skierowane na płot sąsiadów, po jego otwarciu zobaczyliśmy, że na ogrodzeniu stoją dwie szklanki z parującą jeszcze kawą i duża butelka schłodzonej wody. To nie mógł być podarek od goszczącej nas hiszpańskiej rodziny, więc sąsiedzi musieli zauważyć nasz namiot i zostawili dla nas prezent. To była drobna uprzejmość, dzięki której dzień rozpoczęliśmy z pozytywnej stopy. Szybko zwinęliśmy obozowisko, zjedliśmy śniadanie i pełni energii byliśmy gotowi na wyruszenie ku granicy z Węgrami. Przed odejściem zapukaliśmy jeszcze do naszych gospodarzy, żeby odebrać od nich naszego powerbanka, który miał ładować się przez noc. Dlaczego miał? Bo okazało się, że szlag go trafił. Parę dni wcześniej wilgoć dostała się do naszego namiotu, zsynchronizowało się to z rozładowaniem urządzenia, więc założyliśmy, że to kwestia podpięcia do prądu. Niestety tak nie było. Wyjazd zebrał swoje żniwo, a nam zostało po 20% baterii w telefonach. Żwawym krokiem ruszyliśmy ku stacji, żeby tam załatwić poranną toaletę i podłączyć sprzęt.

Pracownicy stacji byli mili, przywitali nas uśmiechami i nie mieli problemu z naszą drobną eksploatacją stacji. Telefon zostawiliśmy wpięty do gniazdka, a sami odeszliśmy ku poprzedzającej wjazd zatoce. Tym razem nie mieliśmy nic przeciwko dłuższemu czasowi oczekiwania, który pozwalał na uzupełnienie baterii. Wygłupialiśmy się z Maćkiem, śmiejąc się do rozpuku, kiedy podeszła do nas dziewczyna w okularach, z burzą czarnych loków. Przyszła do nas ze stacji i powiedziała, że jej koleżanka musi zawrócić samochód, ale bardzo chętnie zabiorą naszą dwójkę do przygranicznej Oradei, bo same tam jadą. Po paru minutach, do zatoczki wjechał minivan, w którym w sumie było 6 miejsc (jedno składane znajdowało się w bagażniku). Za kierownicą siedziała młoda kobieta, ostrzyżona na krótko, z platynowymi włosami i ciałem pokrytym tatuażami w stylu naklejek. Chyżo zapakowaliśmy wspólnymi siłami nasze tobołki do bagażnika i ruszyliśmy w drogę.

Dziewczyny głównie rozmawiały między sobą, ale wymieniliśmy parę zdań, dowiedzieliśmy się, że prowadzą hostel i właśnie wracają z większych zakupów. Po drodze sprawdzaliśmy informacje dotyczące warunków campingowych na Węgrzech i z żalem czytaliśmy o zakazie panującym w większości terenów zielonych. Zachodnia Europa nie jest tak liberalna jak można by się spodziewać i wiedzieliśmy, że będziemy musieli polegać na życzliwości ludzi. Ale na razie skupiliśmy się na dojeździe do granicy. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymaliśmy się, żeby odebrać dwójkę przyjaciół naszych dobrodziejek. Wyjątkowo milczącego chłopaka i nad wyraz gadatliwą dziewczynę. W minivanie zrobił się mały ścisk, kiedy wszyscy razem z bagażami znaleźliśmy się w środku. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w wesołym autobusie. Nowo przybyła zaczęła wszystkich angażować w rozmowę, a także sprzeciwiła się wyborowi muzyki, która grała w aucie. Z dumą w głosie poinformowała, że jest chrześcijanką i puści coś religijnego. Zaskoczyła mnie swoim wyborem, ale potem w głowie pojawił mi się zespół Skillet, który gra chrześcijańskiego rocka i z zaciekawieniem czekałam. Głos wokalistki był piękny, a cała piosenka była w stylu Indie i wysławiała dobroć Boga. Chociaż sama z siłą wyższą jestem trochę na bakier, to wyczułam pasję, wiarę i spokój, które emanowały z każdego dźwięku. Bardzo przyjemnie było posłuchać takiej muzyki, razem z wtórującą jej współpasażerką. W trakcie drogi podzieliliśmy się swoimi planami podróży i młoda chrześcijanka namówiła panią kierownik, żeby przerzuciła nas pod samą granicę. Swoich znajomych rozwoziła po całym mieście, więc jej koleżanka stwierdziła, że to pewnie nie będzie problem. Nie wiem czy było jej głupio odmówić przy przytaczanych argumentach, czy rzeczywiście była chętna na taki układ, ale ostatecznie dowiozły nas do przygranicznego miasteczka Borș. Wysadziły nas na stacji benzynowej, życzyły powodzenia i odjechały w swoją stronę.

Na stacji wydaliśmy ostatnie zalegające nam leje rumuńskie i przeszliśmy ostatnie skrzyżowanie, które znajdowało się po tej stronie granicy. Za nim czekał kolejny punkt tankowania, na którym ustawiliśmy się, tym razem bez tabliczki, z uniesionymi kciukami. Samochodów, kierujących się na Węgry było niewiele, głównie były to tiry, które nie mogły nas przewieźć przez granicę, bez sprowadzania na siebie kłopotów. Kiedy dyskutowaliśmy o tym czy w ogóle uda nam się tego dnia przekroczyć granicę, podszedł do nas młody chłopak, którego zauważyliśmy wcześniej, stojącego przy samochodzie z otwartą maską. Zapytał dokąd zmierzamy, a gdy dowiedział się, że chcemy wracać do Polski przez Budapeszt, uśmiechnął się i powiedział, że właśnie jadą ze swoim tatą do Austrii i chętnie wezmą nas ze sobą. Czekali tylko na samochód zastępczy, który miał dostarczyć jego brat. Nie czekaliśmy na niego długo, bo już po pół godzinie byliśmy po kontroli granicznej i sunęliśmy w stronę stolicy Węgier.

Chociaż serca zostawiliśmy na wschodzie, musieliśmy przyznać, że infrastruktura drogowa zachodu była nienaganna. Autostrady i drogi szybkiego ruchu pozwalały rozwijać młodemu kierowcy większe prędkości, co sprawiało mu niemałą radochę. W ekspresowym tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry, a chłopaki podzielili się z nami bekonowymi chrupkami. Przy akompaniamencie szumu klimatyzacji zaczęliśmy planować nasze dalsze kroki. Z jednej strony chcieliśmy zobaczyć Budapeszt, ale z drugiej większość dnia była już za nami i w stolicy najpewniej natrafilibyśmy na problem z noclegiem, dlatego zaczęliśmy szukać mniejszych mieścin wzdłuż autostrady. Znaleźliśmy wioskę Csém, z której można było udać się prosto do granicy ze Słowacją. Zapytaliśmy, czy mogą nas tam wyrzucić i panowie nie mieli nic przeciwko temu. W odpowiednim miejscu zjechali z autostrady, wjechali na stację i pożegnali nas serdecznymi uściskami dłoni.

Przeszliśmy na drugą stronę drogi i polami doszliśmy na teren wsi, która świeciła pustkami. Jedynie psy szczekały za ogrodzeniami, ale ulice były opustoszałe. Zaczęliśmy się trochę niepokoić, ale nasze nadzieje zwiększyły duże obejścia, które umożliwiałyby rozbicie namiotu. Po przejściu do głównej ulicy z ekscytacją zauważyliśmy mieszkańców, rozmawiających przy jednym z płotów. Ochoczo podeszliśmy i zapytaliśmy o możliwości rozłożenia się. Po twarzach widać było, że nie byli specjalnie zachwyceni naszą obecnością, zaczęli rozmawiać między sobą i wskazali nam punkt kulturalny. Przechodziliśmy obok niego wcześniej i był już zamknięty, a teren był monitorowany, więc zrezygnowaliśmy z tej opcji, nie chcąc generować kłopotów sobie ani obsłudze. Zrezygnowani poszliśmy dalej. Dostrzegliśmy po kilku metrach kobietę zajmującą się swoim psem i również zapytaliśmy o nocleg. Zbyła nas szybkim „nie wiem” i schowała się w domu. Przeszliśmy w jedną z bocznych uliczek dalej szukać szczęścia. I jak to mówią – do trzech razy sztuka.

Przy domu, który wyglądał jak działka wakacyjna, zauważyliśmy siwowłosego wąsacza, podlewającego grządki. Mówił trochę po niemiecku, ale po węgiersku komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza. Zgodził się, żebyśmy rozstawili namiot na jego posesji, ale przed płotem, na wąskim pasku trawnika oddzielającego ogrodzenie od drogi. Z wdzięcznością przyjęliśmy pomoc. Poczułam się trochę jak pielgrzym, koczując pod czyjąś bramą. Kiedy rozkładaliśmy namiot, mężczyzna podszedł do nas i pokazał, że pociągnął z domu przedłużacz, z którego mogliśmy skorzystać, a także zaproponował nam prysznic. Nie trzeba było nas do tego namawiać. Umyci i zmęczeni usnęliśmy w świetle ulicznej lampy, przebijającej się przez tropik.

Następnego ranka skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, która prowadziła do miejscowości Komarno, w której znajdowało się przejście graniczne na Słowację. Mieliśmy do przejechania jakieś 7 km, które ostatecznie pokonaliśmy o własnych siłach. Chociaż natężenie ruchu było wysokie, przez ponad dwie godziny oczekiwania i późniejszego spaceru, nikt nie chciał nam pomóc. Na szczęście większość drogi pokonaliśmy w cieniu, więc przechadzka nie była aż tak uciążliwa, ale niepokój zaczął wkradać się nam do głowy. Komarno było drobnym miasteczkiem po stronie Węgierskiej, z paroma ciekawymi rzeźbami z drewna, czy metalu, które mijaliśmy po drodze. Zatrzymaliśmy się dosłownie przed przejściem granicznym, którym był most nad Dunajem. Obok znajdował się wodopój i Tesco, więc zjedliśmy wcześniejszy obiad, uzupełniliśmy zapas wody i w pełni sił ruszyliśmy na Słowację. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do koreańskiej restauracji po karton, który dał nam roześmiany Węgier. Napisaliśmy na nim „Polska” i trzymaliśmy uniesiony w górze, od momentu przekroczenia rzeki. Skończyło się na tym, że pokonaliśmy tego dnia 13 km piechotą i utknęliśmy na stacji benzynowej w słowackim Komarnie.

Patrzyliśmy tylko jak słońce schodzi co raz niżej i niżej, a całe tabuny samochodów mijają nas obojętnie. Dopiero po paru godzinach oczekiwania, nerwów i spacerów na stację, ktoś się przy nas zatrzymał. Był to Czech, który ożenił się ze Słowaczką (prawdziwy Czechosłowak) i nie raz zabierał autostopowiczów. Powiedział, że już parę razy zdarzyło mu się jechać z Polakami i że to najciekawsi towarzysze podróży. Jechał akurat do miejscowości Nowe Zamki i powiedział, że tam nas podrzuci. Śmiał się, że lubi wrabiać Anglików mówiąc, że mieszka w Newcastle. Wspólnie pokonane 30 km upłynęło nam w radosnej i miłej atmosferze. Wysadził nas przy wyjeździe z miasta, skąd zaczęliśmy łapać kolejny transport. Niebo przybierało wtedy barwy zachodu. A jak sytuacja się miała z noclegiem na Słowacji? Dokładnie tak samo jak w całej Unii Europejskiej, gdzie spanie na dziko nie jest dozwolone (chyba, że w hamaku). Liczyliśmy, że może ktoś będzie jechał z miasta do wioski i pomoże nam w znalezieniu lub po prostu użyczy nam miejsca, w którym moglibyśmy rozstawić namiot. W jednej kwestii się nie pomyliliśmy.

Samochód, który po jakimś czasie zatrzymał się obok nas, prowadził mężczyzna, który kierował się do wsi Palarikovo, 13 km za Nowymi Zamkami. To był jeden z ciekawszych rozmówców, jakich spotkaliśmy w trakcie drogi. Okazało się, że był po odsiadce, za jakieś drobne przestępstwo i podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, a także odczuciami, jak to jest wrócić na łono społeczeństwa. Nie było to dla niego łatwe, szczególnie jeśli chodziło o rodzinę i pracę, ale starał się robić wszystko, żeby zostawić ten etap za sobą. Był wyjątkowo otwarty, a w jego słowach czuć było szczerość i żal, który miał do samego siebie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że niespecjalnie możemy się gdziekolwiek rozbić, bo według naszego kierowcy, ludzie z wioski lubili donosić na śpiących na dziko, a to mogło się dla nas skończyć mandatem. Poradził nam zaszycie się głębiej w lesie, gdzie czekały na nas góry śmieci i legowiska, które wyglądały na stałe miejsca pobytu bezdomnych.

W ostateczności zdecydowaliśmy się na próbę złapania jeszcze jakiegoś transportu przy głównej drodze, niestety bezskutecznie. 1/4 trasy tego dnia przeszliśmy na nogach, a w sumie przez cały dzień przejechaliśmy około 60 km. W takim tempie dostanie się do Polski na czas graniczyło z cudem. W trakcie jazdy mężczyzna powiedział nam, że w Palarikovie znajduje się dworzec kolejowy i przychylnie spoglądaliśmy ku takiemu rozwiązaniu. Chociaż chcieliśmy zakończyć trasę autostopem, musieliśmy liczyć siły na zamiary i ostatnią część trasy pokonaliśmy transportem publicznym. Najpierw poszliśmy na dworzec w Palarikovie, który żartobliwe ochrzciliśmy „żabim dworcem”. Budynek był pusty, lekko zaniedbany, drzwi wejściowe były popsute, a po hali obok kas biletowych, na drzwiach i oknach skakały beztrosko żaby. Kupiliśmy bilety na pociąg do Bratysławy, a także na autobus z Bratysławy do Katowic i zdrzemnęliśmy się na ławkach.

O 3:00 wstaliśmy i udaliśmy się na peron. W pociągu zajęliśmy szerokie miejsca na piętrze i przespaliśmy całą drogę do stolicy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, akurat wstawało słońce, a centrum już zaczynało pulsować życiem. Mieliśmy do przejścia 2 km przez miasto, żeby dostać się na dworzec autobusowy, na co przystaliśmy z chęcią. Delikatne światło wschodu dodawało uroku zarówno staremu miastu jak i nowoczesnym elementom architektury.
Patrzyliśmy na rozdmuchane wieżowce, obok starego cmentarza i z żalem przyjęliśmy pełny powrót do zachodniej cywilizacji.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *