Sattwa Travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

SATTWA.travel

Prolog:
Oczyszczenie

Czym było to wcześniej? Każde z nas niesie na barkach bagaż własnych doświadczeń, które pozwoliły nam się ukształtować. Te wydarzenia, przeplatające się między mrokiem a światłem, uczyniły nas tym, kim jesteśmy. Mimo wszystko odnaleźliśmy siebie nawzajem i cel, który stał się naszym azymutem. Bo czym jest życie bez doświadczeń? Nasze bywały różne, a ostatnie 3 lata kazały nam brnąć przez nie jedno bagno, z którego wyszliśmy cało. Teraz nadszedł czas, by pożegnać się z przeszłością i zacząć nowy etap – w poczuciu spokoju, bezpieczeństwa i radości.

Kilka godzin po obronie dyplomowej siedzieliśmy już w samochodzie, zmierzając do naszej Oazy, którą odwiedzaliśmy również w czasie studiów. To tam powstało wiele projektów, zaszło wiele zmian i przełomów. Pracownia, której użycza nam tata naszego przyjaciela zawsze napawała nas optymizmem i pozwalała zresetować nasze zmęczone głowy. Jednak tym razem jechaliśmy tam z jedną myślą – nowego początku naszej wspólnej drogi. Zawsze czułem, że gdzieś głęboko w środku jestem połączony z doświadczeniami, od których latami nie mogłem się uwolnić. Ostatnie miesiące były swoistym powrotem na łono społeczności, relacji, pracy oraz samorealizacji. W tym czasie udało mi się zrobić wiele dobrego, zamknąć zaległe sprawy i otworzyć się na nowe perspektywy, to była droga którą wybrałem. Przed sobą widziałem już tylko możliwości i wyzwania. Szczerze mogłem powiedzieć, że chcę czegoś więcej i jestem gotów po to sięgnąć.

Dzień mijał leniwie, snuliśmy się po polach ciesząc się otaczającą nas naturą. Zjedliśmy obiad i rozłożyliśmy namiot, który miał stać się naszym domem na najbliższe kilkanaście dni. Gdy zgodnie uznaliśmy, że wszystko jest z nim w porządku, zaczęliśmy szukać drewna na opał. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach byliśmy gotowi, ognisko rozświetliło najbliższą okolicę, a pośrodku niczego słyszeliśmy jedynie trzask pękającego w nim drewna. Każde z nas dało porwać się tej kojącej aurze, by po kilku minutach medytacji rozpocząć rytuał oczyszczenia.

Pierwszy raz zbliżając wibrującą maszynkę do skroni, traciłem pewność czy jestem na to gotowy, ale nie zawahałem się. Przystąpiłem do pierwszego, odważnego cięcia przez środek głowy – stąd nie ma już odwrotu, to ostatni etap naprawy samego siebie. W końcu włosy, nie ścinane od ostatnich 3 lat, pamiętały wszystko, ścięcie ich było wyzbyciem się często bolesnych wspomnień. Nie chciałem już pamiętać złego, chciałem poczuć się zupełnie nowym człowiekiem. Każde kolejne pociągnięcie maszynki przybliżało mnie do tego celu, czułem jak zrzucam z siebie niewidzialne gołym okiem piętno spraw, które tak bardzo mi ciążyły. Bzzz – nie ma cię, bzz – nie ma cię, bzzz…. JA. Przeczesując łysą głowę jedną dłonią, drugą zebrałem garść zniszczonych włosów i wrzuciłem je do ognia żegnając przeszłość. Gorejący ogień buchnął mi w twarzy i zaczął pożerać swoją ofiarę. W ciszy, prosząc Pacha Mamę o nowy początek poczułem łzę na policzku, potem kolejną i jeszcze kilka następnych.

Z ostatnią uleciały wszystkie toksyny, rozpływające się w sercu ogniska. Owładnęło mną nieopisane uczucie ulgi, wszystko co złe właśnie przeminęło i ustąpiło miejsca nowym wyzwaniom. Widząc ogień odbijający się w oczach moich najbliższych czułem, że wszystko znów ma sens, że oczyszczam się całkowicie. Zdałem sobie sprawę jak ciężkie jest opuszczenie Lavender Town w naszych własnych głowach, ale nie jest niemożliwe. Wymagało to ogromu samozaparcia i wartościowych ludzi wokół, którym oddajemy najlepszą cząstkę siebie i za wszelką cenę nie dajemy im odejść. Z błogim uśmiechem na twarzy wiedziałem już co robić, pierwszy raz od 25 lat poczułem się całkowicie wolny, zakończyłem pewien etap i z zupełnie czystą głową mogłem pozwolić sobie na nowy początek. Dziękując za tych, którzy pozwolili mi znaleźć się w tym miejscu, mogłem bez presji i wstydu przeszłych doświadczeń spokojnie zasnąć.


Ścieżki Dharmy, dedykuję Wam,
dziękuję.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

Sattwostop #1
Trudne Początki

Nasze obrony dyplomowe zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nimi i wizją upragnionej „wolności”, w głowie kwitł pomysł podjęcia się kolejnej wyprawy. Przez wiele nocy dywagowaliśmy nad tym czy lepiej postawić na konkretną destynację, czy na formę wyjazdu. Szczęśliwie, pewnego dnia Maćkowi wpadł w ręce artykuł, którego sens można zawrzeć w stwierdzeniu „Mołdawia – najbardziej zapomniany kraj Europy”, nie mijało się to z prawdą, ponieważ my również zapomnieliśmy o niewielkim kraju leżącym między Rumunią i Ukrainą. Maciek z wielką ekscytacją podzielił się ze mną swoim odkryciem, na co ja energiczne, nie pozostawiając nam chwili namysłu wypaliłam energicznie – „TAK!” Proces przygotowawczy był o tyle skomplikowany, że byliśmy ograniczeni czasowo, przy czym mieliśmy też jedno odgórne założenie. Mołdawię zdobędziemy autostopem. Mieliśmy już nie jedną okazję podróżować w taki sposób, jednak były to krótkie odcinki, raczej na zasadzie podwózki niżeli wyprawy. Często był to transport do sąsiedniej miejscowości lub centrum miasta, gdy znajdowaliśmy się na obrzeżach. Przyszła pora, aby bliżej poznać znany wszystkim (lecz praktykowany przez niewielu) sposób na przemieszczanie się. Zdecydowaliśmy się na taką formę z ciekawości, ale także w celu sprawdzenia: samych siebie, swoich możliwości i czy autostop w Europie dalej jest możliwy.

Kiedyś ciągle słyszało się historie od ludzi, którzy „na kciuka” przejechali kawał drogi w kierunku Paryża, Moskwy czy Tirany, ale teraz takie opowieści stały się rzadkością – ewenementem, wywołującym szeroko otwarte oczy i absolutny zachwyt w podróżniczym sercu. Mam wrażenie, że autostop to jedna z najczystszych form podróżowania, jakie istnieją. To moment, w którym odbycie podróży, wyruszenie w drogę, stają się najważniejsze. Gdy nie masz ze sobą nic oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia i chęci do ruszenia na szlak. Kiedy sam cel staje się drugorzędny, bo liczy się bycie w trasie, rozmowy ze spotkanymi ludźmi i obecność w przeżywanych chwilach. Niemniej mieliśmy już ustalony cel, teraz pytaniem było jak dotrzeć do Mołdawii? Są dwa sposoby na dostanie się do tego kraju: droga wynosząca około 1000 km przez Ukrainę, co wydawało się dość ryzykowne przez stan wojenny, którym do tej pory objęty jest ten kraj i blisko 2000 km trasa przez Słowację, Węgry i Rumunię. Na odbycie całej podróży mieliśmy dokładnie 12 dni, co dało nam swobodny zapas czasu na ewentualne przystanki, opóźnienia lub zmiany, ale długa lista niewiadomych i brak doświadczenia, sprawiały, że nie wydawało się to wystarczająco. Decyzja nie była łatwa, wiele dni omawialiśmy wszystkie „za i przeciw”. Zweryfikowaliśmy wszystkie informacje uzając jednoznacznie, że taka podróż jest wykonalna. Poza wykonalnością za wyprawą przemawiał jeszcze jeden czynnik: wszechogarniająca ekscytacja. Ten dreszczyk, który ogarniał całe ciało, gdy tylko myśli wędrowały do wyjazdu, wtłaczający do głowy ogromne „JEDŹ”. Czuliśmy się skołowani, z jednej strony konsultowaliśmy się z osobami, które przekraczały granicę Polsko-Ukraińską po wybuchu wojny i mieliśmy informację, że zachód kraju jest względnie bezpieczny, ale nadal tkwił w nas niepokój, na samą myśl o podróży przez Ukrainę. Paradoksalnie nie wybraliśmy spokojniejszej i bardziej komfortowej drogi, prowadzącej dołem mapy, a tę krótszą, przez kraj ogarnięty wojną. Decyzja wcale nie przyszła łatwo, Maciek długo bił się z myślami i z nieskrywanym skrępowaniem oznajmił mi, że wybór padł na trasę przez Ukrainę, narażając nas oboje na niebezpieczeństwo, żeby na własne oczy zobaczyć sytuację na zachodzie kraju. Ku naszemu wspólnemu zdziwieniu, miałam podobne odczucia i byłam gotowa ruszyć w drogę przez Ukrainę. Oboje przyjęliśmy to z dużym spokojem i powagą, zaczęliśmy pracować nad zaplanowaniem tras, sprawdzaniem gdzie najłatwiej jest przekroczyć granicę, gdzie można spać pod namiotem i tym podobne zanim przeszliśmy do etapu pakowania plecaków.

Kolejne dni były przepełnione dreszczykiem i ekscytacją, drobnymi sporami o to, które destynacje umieszczać markerem na kartonowych tabliczkach, a także co jest nam w tej podróży niezbędne. Dywagacje w tej kwestii pojawiały się ze względu na to, że podjęliśmy się czegoś więcej niż tylko podróży autostopem. Od dawna czuliśmy ciągotę w kierunku natury i chęć ucieczki od miejskich aglomeracji, więc postanowiliśmy zrezygnować z wygód hosteli i zabrać ze sobą namiot. Pomysł z jednej strony napawał nas dużą dozą optymizmu, ale pojawiały się również wątpliwości. Jak namiot, to również zajmujące miejsce w plecaku śpiwory i zestaw survivalowy, pozwalający na gotowanie w warunkach polowych, własne naczynia i artykuły niezbędne do utrzymania czystości. Cały komplet zmieścił się w jednym plecaku, drugi pozostawiając na ubrania, zapasy jedzenia i sprzęt elektroniczny (chociaż ostatecznie nie korzystaliśmy z niego tak wiele). Kiedy już wszystko było spakowane nie było już żadnej z przechodzących nam przez głowy złudzeń. Robimy to!

Podróż Sattwo-Stopem rozpoczęła się od krótkiego pobytu w przypajęczańskich Łężcach. Po wyczekiwanych od początku studiów obronach prac licencjackich postanowiliśmy zaszyć się w głuszy. Chata w środku lasu to idealne miejsce, żeby wyczyścić głowy (dosłownie) i zebrać siły, na pierwszą w naszym wykonaniu dalekobieżną podróż autostopem. Po odprawieniu rytuałów, naszykowaniu się do drogi i naładowaniu baterii (tych fizycznych i tych mentalnych), ruszyliśmy. Los chciał, że znajomi jechali do Częstochowy, to też pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy w znanym nam towarzystwie. Pierwsze 50 km, na zachętę, było już za nami. „Łapać” zaczęliśmy po dotarciu na Dźbów, dzielnicę Częstochowy, przez którą prowadzi droga wylotowa na nową obwodnicę – najszybszą i najwygodniejszą trasę na Kraków. Licząc, że uda nam się znaleźć bezpośredni transport, który przewiezie nas przez granicę, na naszym pierwszym kartonie napisaliśmy „Kraków/ Lwów”. Zapakowani w turystyczne plecaki, z prowiantem i pozytywnym nastawieniem, ustawiliśmy się obok zatoczki. Wywoływaliśmy w kierowcach wiele reakcji – jedni nam machali, inni trąbili z szerokimi uśmiechami, czasami ktoś pokazywał nam uniesionego kciuka, ale żadna z osób, które minęły nas podczas 2-godzinnego postoju, nie zatrzymała się. Pierwsze wątpliwości zaczęły pojawiać się w głowie, zmuszając nas do zmiany miejsca i ustawienia się obok stacji benzynowej. Pogoda na szczęście dopisywała, słońce chowało się za chmurami, dzięki czemu nie dokuczał nam skwar. Jednak czas mijał, a nikt się nie zatrzymywał. Szept w głowie, mówiący, że się nie uda i że nic z tego nie będzie, zaczął przybierać na sile, synchronicznie z cierpnięciem ręki od unoszonego w górę kciuka. Obawy, które pojawiały się już przy planowaniu wyjazdu, zaczęły mościć sobie miejsce wewnątrz mnie. Zaczęłam się zastanawiać co może być powodem, dla którego nikt się nie zatrzymał: czy to kwestia rozmiarów naszych plecaków? A może jednak nie tędy ludzie jeżdżą na Kraków? A co, jeśli wybraliśmy zły dzień na łapanie stopa? Równie dobrze mogłam powiedzieć, że to dlatego, że nie przerzuciłam sobie soli przez lewe ramię. Łapiąc autostop trzeba uświadomić sobie jedną rzecz, która przyszła do mnie dopiero po 3/4 dniu podróży: jeśli wybierasz kciukowanie to jesteś zdany wyłącznie na innych. Oczywiście trzeba wyglądać schludnie, zaprezentować się, aby ludzie chcieli się zatrzymać, ale nie ma się wpływu na to, czy ktoś się zatrzyma, czy nie. To jest poza twoją kontrolą, tylko i wyłącznie od kierowcy zależy czy cię zabierze. Możesz się gimnastykować, tańczyć, zadręczać pytaniami i teoriami dlaczego ci nie idzie, ale po co? Jedyne czego ci to przysporzy, to zmartwień męczących psychikę. A w naszym kraju odchodzi się od łapania stopa, co za tym idzie, złapanie kogoś zajmuje dłużej niż można by się spodziewać.

Nie daliśmy się ponieść rezygnacji, w końcu to był dopiero początek wyprawy, i świat nam to wynagrodził. Zauważyliśmy, że od strony stacji podchodzi do nas z uśmiechem mężczyzna, rozmawiając przez telefon. Był ubrany w typowy letni zestaw: szorty i lekka koszulka, ale w ręku trzymał wieszak przykryty pokrowcem, który niewątpliwe krył w sobie eleganckie odzienie. Zapytał, czy dobrze widział, że udajemy się na Kraków. Z nieskrywaną nadzieją potwierdziliśmy. Okazało się, że mamy przed oczami wykonawcę, którego zespół jechał ostatecznie do Krakowa, ale jego wysadzili w Częstochowie, bo stąd pochodził. Przez telefon rozmawiał z osobą zarządzającą autokarem, którym przyjechał, żeby móc od razu po potwierdzeniu z nami destynacji, zagwarantować nam miejsca. I to nie byle jakie miejsca, bo nasz nowy kolega podróżował w towarzystwie Piwnicy Pod Baranami. Okazało się, że zespół akurat wraca z jednego z występów, a miejsc w autokarze mają pod dostatkiem i chętnie wezmą pasażerów na gapę. Po w sumie 3-godzinnym staniu przy drodze taka wiadomość była jak zbawienie. Nasz dobroczyńca wskazał nam pojazd, do którego mieliśmy się kierować, życząc nam powodzenia i przestrzegając przed gadatliwością współpasażerów. Dla mnie to było wręcz jak zachęta, już nie mogłam się doczekać opowieści. Podeszliśmy pod autokar, gdzie jedyną zastaną przez nas osobą był kierowca, który nic nie mógł nam powiedzieć. Po powrocie wesołej ekipy z przerwy obiadowej, otrzymaliśmy pozwolenie na dołączenie na pokład. Cała niepewność i strach, który kwitł w miarę stania obok stacji, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z ulgą i dozą rozbawienia usadowiliśmy się na siedzeniach. W końcu, jakby nie patrzeć, złapaliśmy na stopa autokar, czyli ostatni pojazd jakiego bym się spodziewała. Osobowy samochód, tir czy ciężarówka – tak, ale autokar? Nie ma opcji. Świat lubi mi udowadniać, że mogę zakładać jedno, a to co się wydarzy, to kompletnie inna para kaloszy.

Daleka droga odcisnęła swoje piętno na Piwnicy, wszyscy byli zbyt zmęczeni na rozmowy czy interakcję. Trochę się zawiodłam, szczególnie po „ostrzeżeniu”, które otrzymaliśmy. Spodziewałam się raczej, że cały bus będzie huczał od muzyki i śpiewów, a pasażerowie z radością podzielą się historiami z występów, prób czy wspólnych wyjazdów. Ale sama miałam okazję się przekonać, co znaczy zmęczenie w trasie, więc uszanowaliśmy chęć odpoczynku naszych gospodarzy. Trasa zajęła trochę dużej niż zakładał kierowca, przez wypadek, który miał miejsce na drodze szybkiego ruchu. Ale tak to już jest z polskimi drogami – jak nie remont, to wypadek. Sunąc powoli do przodu zaczęliśmy obmyślać nasz dalszy plan działania – dotrzemy do Krakowa, co dalej? Doszliśmy do wniosku, że wjeżdżanie do samego miasta jest pozbawione sensu. Czas, który poświęcimy na wydostanie się z centrum i dostanie na drogę wylotową możemy wykorzystać, już próbując złapać kolejnego kierowcę. Jeśli ktoś miał do pokonania dłuższą trasę to skorzystałby z autostrady, a nie wjeżdżał do miasta. Jako, że jechaliśmy płatnym odcinkiem, stwierdziliśmy, że nie może być lepszego miejsca na ewakuację, niż zatoczka za bramkami, znajdującą się obok lotniska Balice.

Co było dalej?
C.D.N.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ZOSTAW ODPOWIEDŹ:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *